당신은 주제를 찾고 있습니까 “prowadź swój pług przez kości umarłych pdf – \”Drive Your Plow Over the Bones of the Dead\” by Olga Tokarczuk, audiobook read by Beata Poźniak“? 다음 카테고리의 웹사이트 https://ppa.khunganhtreotuong.vn 에서 귀하의 모든 질문에 답변해 드립니다: https://ppa.khunganhtreotuong.vn/blog. 바로 아래에서 답을 찾을 수 있습니다. 작성자 BEATA POŹNIAK 이(가) 작성한 기사에는 조회수 1,022회 및 좋아요 14개 개의 좋아요가 있습니다.
Table of Contents
prowadź swój pług przez kości umarłych pdf 주제에 대한 동영상 보기
여기에서 이 주제에 대한 비디오를 시청하십시오. 주의 깊게 살펴보고 읽고 있는 내용에 대한 피드백을 제공하세요!
d여기에서 \”Drive Your Plow Over the Bones of the Dead\” by Olga Tokarczuk, audiobook read by Beata Poźniak – prowadź swój pług przez kości umarłych pdf 주제에 대한 세부정보를 참조하세요
\”Polish actress Beata Pozniak, 🏆 Earphones Award Winner – does not merely narrate this ethereal new novel, she inhabits it” – AudioFile Magazine
“I loved the narrator, Beata Pozniak, who really brought this character’s specific way of speaking to life” Book Riot
\”Narrator Beata Pozniak, with her careful, almost plodding (in the best way) reading, brings an oddly arresting balance of wide-eyed world-weariness to the audio experience that can’t be missed.” Paste Magazine
“Narrator Beata Pozniak’s natural slight Polish accent and careful, skillful narration of DRIVE YOUR PLOW OVER THE BONES OF THE DEAD lend texture and authenticity to the audio edition, channeling the singular voice of Janina Duszejko with nuance and depth.” Penguin Random House
On audible: https://www.audible.com/pd/Drive-Your-Plow-Over-the-Bones-of-the-Dead-Audiobook/198488879X
\”Drive Your Plow Over the Bones of the Dead\” by Olga Tokarczuk, Nobel Prize Winner
Narrated by Beata Pozniak
Directed by Christina Rooney
Video created by Chandler Berg
#olgatokarczuk #audiobook #beatapozniak
prowadź swój pług przez kości umarłych pdf 주제에 대한 자세한 내용은 여기를 참조하세요.
Prowadź swój pług przez kości umarłych – Pobierz pdf z Docer.pl
Prowadź swój pług przez kości umarłych – dokument [*.pdf] Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym …
Source: docer.pl
Date Published: 3/2/2022
View: 1111
Prowadź swój pług przez kości umarłych (Książka)
Prowadź swój pług przez kości umarłych to książka z pogranicza thrilleru i dramatu, poruszająca fundamentalne problemy istnienia i …
Source: download.komputerswiat.pl
Date Published: 7/11/2022
View: 9036
(PDF) Od Biegunów do Prowadź swój pług przez kości umarłych
Od Biegunów do Prowadź swój pług przez kości umarłych – kilka uwag dotyczących recepcji fabularnego świata Olgi Tokarczuk w Rumunii.
Source: www.researchgate.net
Date Published: 5/28/2022
View: 3499
Od Biegunów do Prowadź swój pług przez kości umarłych …
Od Biegunów do Prowadź swój pług przez kości umarłych – kilka uwag dotyczących recepcji fabularnego świata Olgi Tokarczuk w Rumunii · 1 Full PDF related to this …
Source: www.academia.edu
Date Published: 1/2/2021
View: 9253
Prowadź swój pług przez kości umarłych – ebook [epub, mobi]
Prowadź swój pług przez kości umarłych. Olga Tokarczuk – ebook (epub + mobi). Przeczytaj, zanim obejrzysz film. Spokój Kotliny Kłodzkiej zakłócają zgony …
Source: www.publio.pl
Date Published: 12/22/2022
View: 6996
„Prowadź swój pług przez kości umarłych” – Olga Tokarczuk
„Prowadź swój pług przez kości umarłych” – Olga Tokarczuk. Czytając książki polecane w konkursie „Oczytani 2”, nie znalazłam tej, która by głęboko.
Source: 4lo.bialystok.pl
Date Published: 9/11/2022
View: 9944
Prowadz swoj plug przez kosci u – Olga Tokarczuk
Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja 1. A teraz uważajcie! 2. Autyzm testosteronowy 3. Światłość Wiekuista 4. 999 śmie…
Source: docer.tips
Date Published: 12/24/2022
View: 1855
Prowadź swój pług przez kości umarłych ebook pdf,mobi,epub
Prowadź swój pług przez kości umarłych to powieść laureatki literackiej Nagrody Nobla 2018 roku, Olgi Tokarczuk. To także opowieść nominowana do Nagrody …
Source: upolujebooka.pl
Date Published: 10/2/2022
View: 2287
주제와 관련된 이미지 prowadź swój pług przez kości umarłych pdf
주제와 관련된 더 많은 사진을 참조하십시오 \”Drive Your Plow Over the Bones of the Dead\” by Olga Tokarczuk, audiobook read by Beata Poźniak. 댓글에서 더 많은 관련 이미지를 보거나 필요한 경우 더 많은 관련 기사를 볼 수 있습니다.

주제에 대한 기사 평가 prowadź swój pług przez kości umarłych pdf
- Author: BEATA POŹNIAK
- Views: 조회수 1,022회
- Likes: 좋아요 14개
- Date Published: 2020. 2. 7.
- Video Url link: https://www.youtube.com/watch?v=ELF7JrIrO_Q
Prowadź swój pług przez kości umarłych (Książka)
Prowadź swój pług przez kości umarłych w formie ebooka to powieść polskiej noblistki Olgi Tokarczuk, która oprócz Nagrody Nobla jest laureatką wielu prestiżowych nagród, m.in. międzynarodowej Nagrody Bookera czy polskiej Nagrody Nike. Prowadź swój pług przez kości umarłych to książka z pogranicza thrilleru i dramatu, poruszająca fundamentalne problemy istnienia i funkcjonowania obok siebie dobra i zła. Olga Tokarczuk, aktywistka na rzecz zwierząt, zawarła w swojej powieści niepokoje związane z sytuacją bezprawia myśliwych w Polsce.
e-book Prowadź swój pług przez kości umarłych do pobrania to opowieść o bestialstwie, które zwierzętom zgotowali ludzie. a może odwrotnie?
Prowadź swój pług przez kości umarłych – Obrończyni praw zwierząt w patriarchalnym świecie myśliwych
E-book Prowadź swój pług przez kości umarłych do pobrania online to opowieść o emerytowanej nauczycielce języka angielskiego, Janinie Duszejko, która mieszka w małej miejscowości w Kotlinie Kłodzkiej. Jej wielką miłością są zwierzęta, a wszelka niesprawiedliwość, która dotyka te istoty żywe z rąk człowieka, wywołuje w starszej kobiecie uczucie niesprawiedliwości. Interesując się astrologią, wierzy, że wszystko, co dobre i złe, zapisane jest w gwiazdach, a kara za bestialskie czyny jest w stanie dosięgnąć każdego.
W okolicy domu pani Duszejko dochodzi do morderstw myśliwych oraz osób, które przyczyniły się do krzywdy dzikich zwierząt. Kiedy liczba zabójstw rośnie, a śledztwo policji nie przynosi żadnych sensownych poszlak, pani Duszejko zaczyna poszukiwania sprawców na własną rękę. Kto wie, czy to właśnie prawda zapisana w astrologicznych prawidłach, nie przyniesie mieszkańcom miasteczka prawdy ostatecznej.
Prowadź swój pług przez kości umarłych – Film Agnieszki Holland “Pokot”
Ekranizacja reżyserki Agnieszki Holland pt. Pokot zdobyła uznanie i popularność na całym świecie oraz otrzymała wiele prestiżowych nagród. Główną rolę w filmie zagrała Agnieszka Mandat, a na ekranie towarzyszyli jej Jakub Gierszał, Wiktor Zborowski, Borys Szyc, Tomasz Kot, Andrzej Grabowski i wielu innych.
Na Ring Publishing publikujemy artykuły związane z digital storytelling i wyjaśniamy, co to jest. Opisujemy również czym są technologie w dziennikarstwie (technology in journalism) oraz jak działa Headless CMS. Dodatkowo pojawiają się też treść z efficient publishing platform.
Od Biegunów do Prowadź swój pług przez kości umarłych – kilka uwag dotyczących recepcji fabularnego świata Olgi Tokarczuk w Rumunii
Academia.edu no longer supports Internet Explorer.
To browse Academia.edu and the wider internet faster and more securely, please take a few seconds to upgrade your browser.
Prowadź swój pług przez kości umarłych – Olga Tokarczuk – ebook [epub, mobi]
Książka uznana przez „Guardiana” za jedną z najważniejszych powieści XXI wieku.
Finalistka EBRD Literature Prize 2019! Kolejna dająca do myślenia, niekonwencjonalna powieść Olgi Tokarczuk!
Janina Duszejko była kiedyś inżynierem mostów, dziś jest wiejską nauczycielką angielskiego, geografii i dozorczynią domów letniskowych. Jej pasją jest astrologia, a wielką miłością – zwierzęta. Gdy dzieje im się krzywda, Janina staje w ich obronie i upomina się o należny im szacunek. Jak łatwo przewidzieć, nikt nie przejmuje się kobietą, która uważa, że świat jest odbiciem tego, co zapisane w gwiazdach, a w wolnych chwilach czyta Williama Blake’a.
W okolicy zaczynają umierać kłusownicy i krzywdziciele zwierząt. Seria zgonów rośnie. Janina ma teorię na temat motywu i sprawcy tych zbrodni, ale policja ignoruje ją, traktując jak nieszkodliwą dziwaczkę. Jednak Janina wie więcej, bo czyta w gwiazdach jak w otwartej księdze…
Ebook „Prowadź swój pług przez kości umarłych” to niepokojący thriller moralny Olgi Tokarczuk i zarazem kolejna książka w dorobku pisarki przełamująca literackie konwencje.
Na podstawie powieści „Prowadź swój pług przez kości umarłych” (ebook w formacie epub, kindle mobi) powstał film pt. „Pokot” w reżyserii Agnieszki Holland.
Ebook „Prowadź swój pług przez kości umarłych” – rekomendacje:
• „To wspaniała mieszanka thrillera, komedii i rozprawy politycznej, napisana przez kobietę, która łączy w sobie niezwykły intelekt i anarchistyczną wrażliwość”” – „The Guardian”
• „Intryga kryminalna jest tylko pretekstem. Tokarczuk opisuje niezdolność współczesnego człowieka do życia w harmonii ze światem nawet w najmniejszym i najbardziej odległym zakątku planety, który na dodatek ma wszystko, by być oazą spokoju” – „La Repubblica”
• „Świat widziany oczami pań wariatek to miejsce zaczarowane, ale konsekwentnie trute, niszczone i grabione przez samozwańczych panów i władców. Ktoś musi stawić im opór” – Kazimiera Szczuka
Jak przeczytać powieść „Prowadź swój pług przez kości umarłych”; autor: Olga Tokarczuk; wydawca: Wydawnictwo Literackie [ebook do pobrania w formacie epub i kindle mobi]?
Książkę przeczytasz wygodnie w aplikacji mobilnej Publio, a także na czytnikach Kindle, inkBOOK, PocketBook, Onyx itp., na komputerze, telefonie i tablecie.
Przed zakupem możesz zapoznać się z darmowym fragmentem ebooka.
Wolisz słuchać? W ofercie Publio dostępny jest także audiobook „Prowadź swój pług przez kości umarłych” w formacie mp3.
Zobacz też inne książki, których autorką jest Olga Tokarczuk.
Prowadz swoj plug przez kosci u
Spis treściKarta redakcyjna Dedykacja 1. A teraz uważajcie! 2. Autyzm testosteronowy 3. Światłość Wiekuista 4. 999 śmierci 5. Światło w deszczu 6. Triwia i banalia 7. Przemowa do Pudla 8. Uran w Lwie 9. Wielkie w małym 10. Zgniotek Szkarłatny 11. Śpiew Nietoperzy 12. Pomórnik 13. Nocny Strzelec 14. Upadek 15. Hubertus 16. Fotografia 17. Panna Od AutorkiIlustracje: JAROMÍR ŠVEJDÍK Opieka redakcyjna: WALDEMAR POPEK Konsultacja astrologiczna: LESZEK WERES Redakcja: TERESA PODOSKA Adiustacja i korekta: HENRYKA SALAWA, EWA KOCHANOWICZ, URSZULA SROKOSZ-MARTIUK, MAŁGORZATA WÓJCIK Projekt okładki i stron tytułowych: MAREK PAWŁOWSKI Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT Na okładce wykorzystano ilustrację Jaromíra Švejdíka © by Wydawnictwo Literackie, 2009 © for the illustrations by Wydawnictwo Literackie, 2009 ISBN 978-83-08-04979-2 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 430 00 96 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c.Zbyszkowi i Agacie1. A teraz uważajcie!„Razu pewnego, obrawszy niebezpieczną drogę, Człowiek prawy z pokorą kroczył Doliną śmierci”. Jestem już w takim wieku i na dodatek w takim stanie, że przed snem zawsze powinnam porządnie umyć nogi, na wypadek gdyby mnie w Nocy miało zabrać pogotowie. Gdybym tego wieczoru sprawdziła w „Efemerydach”, co dzieje się na niebie, w ogóle nie kładłabym się spać. Tymczasem zasnęłam bardzo mocno; wspomogłam się herbatą z chmielu i jeszcze na dodatek wzięłam dwie tabletki waleriany. Dlatego gdy w środku Nocy zbudziło mnie dobijanie się do drzwi — gwałtowne, bez umiaru i przez to złowróżbne — nie mogłam dojść do siebie. Zerwałam się i stanęłam przy łóżku, chwiejnie, bo rozespane, rozdygotane ciało nie mogło przeskoczyć z sennej niewinności w jawę. Zrobiło mi się słabo i zatoczyłam się, jakbym miała za chwilę stracić przytomność. Zdarza mi się to, niestety, ostatnio i ma związek z moimi Dolegliwościami. Musiałam usiąść i powtórzyć sobie kilka razy: jestem w domu, jest Noc, ktoś wali w drzwi, i dopiero wtedy udało mi się zapanować nad nerwami. Szukając po ciemku kapci, usłyszałam, że ten, kto się dobijał, teraz obchodzi dookoła dom, mrucząc do siebie. Na dole, w schowku na liczniki elektryczne, mam gaz obezwładniający, który dostałam od Dionizego z powodu kłusowników, i właśnie o tym teraz pomyślałam. Udało mi się w ciemnościach wyszukać znajomy chłodny kształt z aerozolem i tak uzbrojona, zapaliłam światło na zewnątrz. Patrzyłam na ganek przez boczne okienko. Śnieg zaskrzypiał i w polu mojego widzenia pojawił się sąsiad, którego nazywam Matogą. Rękami przytrzymywał wokół bioder poły starego kożucha, w którym czasem widywałam go, kiedy pracował koło domu. Spod kożucha wystawały nogi w pasiastej piżamie i ciężkich butach do górskich wędrówek. — Otwórz — powiedział. Z nieukrywanym zdziwieniem rzucił okiem na mój letni lniany garnitur (sypiam w tym, co latem chcieli wyrzucić Profesorostwo, a co przypomina mi dawną modę i lata mojej młodości — w ten sposób łączę Pożyteczne z Sentymentalnym) i bez pardonu wszedł do środka. — Ubierz się, proszę, Wielka Stopa nie żyje. Z wrażenia straciłam na chwilę mowę, bez słowa wciągnęłam wysokie śniegowce i narzuciłam na siebie pierwszy lepszy polar ściągnięty z wieszaka. Śnieg na zewnątrz w plamie światła padającego z gankowej lampy zamieniał się w powolny, senny prysznic. Matoga stał przy mnie w milczeniu, wysoki, szczupły, kościsty jak postać naszkicowana kilkoma ruchami ołówka. Przy każdym poruszeniu opadał z niego śnieg jak z obsypanego cukrem pudrem faworka. — Jak to „nie żyje”? — zapytałam w końcu ze ściśniętym gardłem, otwierając drzwi, ale Matoga nie odpowiedział. On w ogóle niewiele mówi. Zapewne ma Merkurego w milczącym znaku, sądzę, że w Koziorożcu albo w koniunkcji, kwadracie, czy może opozycji z Saturnem. Może to też być Merkury w retrogradacji — daje wtedy skrytość. Wyszliśmy z domu i od razu ogarnęło nas to dobrze znane zimne i wilgotne powietrze, które nam każdej zimy przypomina, że świat nie został stworzony dla Człowieka, i przynajmniej przez pół roku okazuje nam, jak bardzo jest dla nas nieprzyjazny. Mróz brutalnie natarł na nasze policzki, a z ust popłynęły nam białe obłoki pary. Światło przy ganku zgasło automatycznie i szliśmy przez skrzypiący śnieg w całkowitych ciemnościach, nie licząc czołowej lampki Matogi, która dziurawiła te ciemności w jednym przesuwającym się miejscu, tuż przed nim. Ja dreptałam w Mroku za jego plecami. — Nie masz latarki? — zapytał. Owszem, miałam, ale gdzie, tego mogłabym się dowiedzieć dopiero rano, przy dziennym świetle. Zawsze tak jest z latarkami, że widać je tylko za dnia.Dom Wielkiej Stopy stał nieco na uboczu, wyżej od innych domów. Był jednym z trzech zamieszkanych przez cały rok. Tylko on, Matoga i ja mieszkaliśmy tutaj, nie bojąc się zimy; pozostali mieszkańcy szczelnie zamykali swoje domy jużw październiku; spuszczali wodę z rur i wracali do miast. Teraz skręciliśmy z nieco odśnieżonej drogi, która biegnie przez naszą osadę i dzieli się na ścieżki wiodące do każdego z domów. Do Wielkiej Stopy prowadziła ścieżka wydeptana w głębokim śniegu, tak wąska, że trzeba było stawiać stopy jedna za drugą i nieustannie zachowywać równowagę. — Nie będzie to miły widok — ostrzegł Matoga, odwracając się do mnie i na chwilę oślepiając mnie zupełnie. Nie spodziewałam się niczego innego. Chwilę milczał, a potem powiedział, jakby chciał się wytłumaczyć: — Zaniepokoiło mnie światło w jego kuchni i ujadanie suki, takie rozpaczliwe. Nie słyszałaś nic? Nie, nie słyszałam. Spałam, otumaniona chmielem i walerianą. — Gdzie ona jest teraz, ta Suka? — Zabrałem ją stamtąd, wziąłem do siebie, nakarmiłem i chyba się uspokoiła. Znowu chwila milczenia. — On zawsze chodził wcześnie spać i gasił światło, oszczędzał, a tym razem świeciło się i świeciło. Jasna smuga na śniegu. Widać z okna mojej sypialni. Więc tam poszedłem, myślałem, że może się upił albo coś robi temu psu, że tak wyje. Minęliśmy zrujnowaną stodołę i za chwilę latarka Matogi wywabiła z ciemności dwie pary świecących oczu, zielonkawych, fluorescencyjnych. — Popatrz, Sarny — powiedziałam podnieconym szeptem i chwyciłam go za rękaw kożucha. — Podeszły tak blisko pod dom. Nie boją się? Sarny stały w śniegu prawie po brzuch. Patrzyły na nas spokojnie, jakbyśmy je zastali w trakcie wykonywania jakiegoś rytuału, którego sensu nie możemy pojąć. Było ciemno, więc nie umiałam rozpoznać, czy to są te same Panny, które przyszły tu jesienią z Czech, czy jakieś nowe? I właściwie dlaczego tylko dwie? Tamtych było co najmniej cztery. — Idźcie do domu — powiedziałam do nich i zamachałam rękami. Drgnęły, ale nie ruszyły się. Spokojnie odprowadziły nas wzrokiem aż pod same drzwi. Przeszedł mnie dreszcz. Tymczasem Matoga, tupiąc, otrzepywał buty ze śniegu przed drzwiami zaniedbanego domku. Małe okienka uszczelniono folią i papierami, drewniane drzwi pokrywała czarna papa. Ściany sieni obłożone były drewnem do palenia w piecu, nierównymi polanami. Było to nieprzyjemne wnętrze, nie ma co mówić. Brudne i zaniedbane. Wszędzie czuło się zapach wilgoci, drewna i ziemi — mokrej, żarłocznej. Swąd dymu, wieloletni, osiadł na ścianach tłustą warstwą. Drzwi do kuchni były uchylone i od razu zobaczyłam leżące na podłodze ciało Wielkiej Stopy. Mój wzrok zaledwie go dotknął, a potem odskoczył. Trwało chwilę, zanim znowu mogłam tam spojrzeć. Potworny był to widok. Leżał skręcony, w dziwacznej pozycji, z rękami przy szyi, jakby usiłował zerwać uciskający go kołnierz. Powoli podchodziłam bliżej, jak zahipnotyzowana. Zobaczyłam otwarte oczy wpatrzone gdzieś pod stół. Brudny podkoszulek był rozerwany koło gardła. Wyglądało to tak, jakby ciało walczyło samo z sobą i pokonane — poległo. Zrobiło mi się zimno ze Zgrozy, krew zamarła mi w żyłach i miałam wrażenie, że cofnęła się gdzieś najgłębiej do środka mojego ciała. Jeszcze wczoraj widziałam to ciało żywe. — Mój Boże — wybełkotałam. — Co się stało? Matoga wzruszył ramionami. — Nie mogę się dodzwonić na Policję, znowu jest czeski zasięg. Wyciągnęłam z kieszeni swoją komórkę, wystukałam numer, który znałam z telewizji — 997, i po chwili w moim telefonie odezwał się automatyczny czeski głos. Tak to tutaj jest. Zasięg wędruje, nie zważając na granicę państw. Czasem granica między operatorami zatrzymuje się na dłuższy czas w mojej kuchni, bywało, że stała kilka dni przy domu Matogi albo na tarasie, ale trudno było przewidzieć jej chimeryczny charakter. — Trzeba było wyjść wyżej poza dom, na górkę — poradziłam mu poniewczasie. — Zanim przyjadą, on całkowicie stężeje — powiedział Matoga tonem, którego szczególnie u niego nie lubiłam: jakby zjadł wszystkie rozumy. Zdjął kożuch i powiesił go na oparciu krzesła. — Nie możemy pozwolić, żeby tak został. Wygląda okropnie, a był przecież w końcu naszym sąsiadem. Patrzyłam na to biedne, skręcone ciało Wielkiej Stopy i trudno mi było uwierzyć, że jeszcze wczoraj bałam się tego Człowieka. Nie lubiłam go. Może to nawet za mało — nie lubiłam. Powinnam raczej powiedzieć — wydawał mi się odrażający, okropny. Właściwie nie uważałam go nawet za ludzką Istotę. Teraz leżał na poplamionej podłodze, w brudnej bieliźnie, mały i chudy, bezsilny i niegroźny. Ot, kawałek materii, który na skutek trudnych do wyobrażenia przemian stał się oddzielonym od wszystkiego kruchym bytem. Zrobiło mi się smutno, przeraźliwie, bo nawet ktoś tak paskudny jak on nie zasłużył na śmierć. A kto zasłużył? I mnie czeka ten sam los, i Matogę, i te Sarny na zewnątrz; wszyscy będziemy kiedyśniczym więcej niż tylko martwym ciałem. Spojrzałam na Matogę, szukając u niego jakiegoś pocieszenia, ale on zajął się już ścieleniem rozgrzebanego łóżka, barłogu na zdezelowanej wersalce, więc próbowałam pocieszyć się w myślach sama. Przyszło mi wtedy do głowy, że śmierć Wielkiej Stopy mogła być w pewnym sensie czymś dobrym. Uwolniła go od bałaganu, którym było jego życie. Oraz uwolniła inne żywe Istoty od niego. O, tak, nagle zdałam sobie sprawę, jak dobra może być śmierć, jak sprawiedliwa, niczym środek odkażający, niczym odkurzacz. Przyznaję, tak pomyślałam, i właściwie nadal tak myślę. Był moim sąsiadem, nasze domy dzieliło nie więcej niż pół kilometra, ale rzadko miałam do czynienia z Wielką Stopą. Na szczęście. Widywałam go raczej z daleka — jego drobna, żylasta figura, zawsze nieco chwiejna, przesuwała się na tle krajobrazu. Chodząc, mamrotał coś do siebie i czasami wietrzna akustyka Płaskowyżu donosiła mi strzępki tego monologu, w gruncie rzeczy prostego i nieurozmaiconego. Jego słownik składał się głównie z przekleństw, do których doczepiał tylko imiona własne. Znał tu każdy kawałek ziemi, bo zdaje się, tu się urodził i nigdy nie wyjeżdżał dalej niż do Kłodzka. Znał się na lesie — na czym można zarobić, co komu sprzedać. Grzyby, jagody, kradzione drewno, podsuchy do palenia, wnyki, coroczny rajd samochodów terenowych, polowania. Las żywił tego małego gnoma. Powinien więc las szanować, a nie szanował. Kiedyś w sierpniu, gdy była susza, podpalił cały jagodnik. Dzwoniłam po straż pożarną, ale nie udało się wiele uratować. Nigdy się nie dowiedziałam, dlaczego to zrobił. Latem wędrował po okolicy z piłą i ścinał pełne soków drzewa. Kiedy mu zwróciłam grzecznie uwagę, z trudem powstrzymując Gniew, odpowiedział z prostotą: — Odwal się, stara babo. Tylko że dosadniej. Dorabiał sobie tym, że zawsze coś tam ukradł, zwinął, załatwił; kiedy letnicy zostawili na podwórku latarkę czy sekator — Wielka Stopa od razu zwąchiwał okazję i zwijał wszystko, bo można to było potem upłynnić w mieście. Według mnie powinien już kilka razy dostać jakąś Karę, albo nawet iść do więzienia. Nie wiem, jak to się działo, że wszystko uchodziło mu płazem. Może strzegły go jakieś anioły; czasami tak bywa, że stają po niewłaściwej stronie. Wiedziałam też, że kłusuje na wszystkie możliwe sposoby. Las traktował jak swoje gospodarstwo — wszystko tam należało do niego. Był typem grabieżcy. Nie spałam przez niego wiele Nocy. Z bezsilności. Kilka razy dzwoniłam na Policję — kiedy już podniesiono słuchawkę, moje zgłoszenie grzecznie przyjmowano, lecz potem nic się nie działo. Wielka Stopa ruszał znowu w swoją trasę, z pękiem wnyków na ramieniu, pokrzykując złowróżbnie. Małe, złe bóstwo. Złośliwe i nieobliczalne. Zawsze był lekko pijany i chyba to wyzwalało w nim złośliwy humor. Mamrotał do siebie i kijem uderzał pnie drzew, jakby chciał je zgonić ze swojej drogi; wydawało się, że się urodził już w stanie lekkiego zamroczenia. Wiele razy chodziłam jego trasami i zbierałam za nim prymitywne druciane pułapki na Zwierzęta, pętle wiązane do młodych przygiętych drzew w taki sposób, że złapane Zwierzę wylatywało w górę jak z procy i zawisało w powietrzu. Czasem znajdowałam martwe Zwierzęta — Zające, Borsuki i Sarny. — Musimy go przenieść na leżankę — powiedział Matoga. Nie podobał mi się ten pomysł. Nie podobało mi się, że mam go dotknąć. — Myślę, że powinniśmy poczekać na Policję — powiedziałam. Ale Matoga już przygotował miejsce na wersalce i podciągnął rękawy swetra. Spojrzał na mnie przenikliwie swoimi jasnymi oczami. — Chyba nie chciałabyś, żeby ciebie tak znaleziono. W takim stanie. Przecież to nieludzkie. O tak, z pewnością ludzkie ciało jest nieludzkie. Zwłaszcza martwe. Czy to nie mroczny paradoks, że teraz musimy się zająć ciałem Wielkiej Stopy, że to nam zostawił ten ostatni kłopot? Nam, sąsiadom, których nie szanował, nie lubił i miał za nic. Według mnie po Śmierci powinno dochodzić do anihilacji materii. Byłby to najwłaściwszy sposób na ciało. Anihilowane ciała wracałyby w ten sposób prosto do czarnych dziur, z których się wzięły. Dusze wędrowałyby z szybkością światła do światła. Jeżeli coś takiego jak Dusza w ogóle istnieje. Przełamując straszny opór, robiłam tak, jak kazał Matoga. Chwyciliśmy ciało za nogi i ręce i przenieśliśmy na wersalkę. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że jest ciężkie, a wcale nie wydaje się bezwładne, lecz raczej uparcie sztywne, nieprzyjemne jak wykrochmalona pościel wieziona z magla. Zobaczyłam też skarpetki, czy też to, co zamiast nich było na stopach — brudne szmaty, onuce zrobione z podartego na pasy prześcieradła, teraz szarego i poplamionego. Nie wiem, dlaczego widok tych onuc tak mocno uderzył mnie w piersi, w przeponę, w całe moje ciało, że nie mogłam już powstrzymać szlochu. Matoga spojrzał na mnie chłodno, przelotnie i z wyraźną naganą. — Musimy go ubrać, zanim przyjadą — powiedział Matoga i widziałam, że też drży mu broda na widok tej ludzkiej nędzy (chociaż z jakichś względów nie chce się do tego przyznać). Najpierw więc spróbowaliśmy mu ściągnąć podkoszulek, brudny i cuchnący, ale nie było mowy, żeby dał się zdjąć przez głowę, więc Matoga wydobył z kieszeni jakiś skomplikowany scyzoryk i rozciął materiał na piersiach. Wielka Stopa leżał teraz przed nami na wersalce półnagi, owłosiony jak troll, z bliznami na piersiach i rękach, wytatuowany w nieczytelne już rysunki, wśród których nie potrafiłam rozpoznać niczego sensownego. Miał ironicznie zmrużone oczy, podczas kiedy my szukaliśmy w rozwalonej szafie czegoś przyzwoitego do ubrania, zanim jego ciało zastygnie na zawsze i na powrót stanie siętym, czym w istocie było — grudką materii. Podarte majtki wystawały spod nowiutkich srebrzystych spodni dresowych. Ostrożnie odwinęłam te obrzydliwe onuce i zobaczyłam jego stopy. Zdumiały mnie. Zawsze miałam wrażenie, że stopy są naszą najbardziej intymną i osobistą częścią ciała, wcale nie genitalia, nie serce, czy nawet mózg, narządy bez istotnego znaczenia, które zbyt wysoko się ceni. To w stopach kryje się cała wiedza na temat Człowieka, tam spływa z ciała ważki sens tego, kim naprawdę jesteśmy i jak odnosimy się do ziemi. W dotknięciu ziemi, na jej styku z ciałem mieści się cała tajemnica — że jesteśmy zbudowani z pierwiastków materii i jednocześnie jej obcy, oddzieleni. Stopy — to są nasze wtyczki do kontaktu. A teraz te nagie stopy były dla mnie dowodem jego innego pochodzenia. Nie mógł być Człowiekiem. Musiał być jakąś formą bezimienną, jedną z tych, które — jak mówi nasz Blake — rozpuszczają metale w bezmiar, zmieniają porządek w chaos. Może był czymś w rodzaju demona. Istoty demoniczne zawsze rozpoznaje się po stopach, inaczej pieczętują ziemię. Te stopy — bardzo długie i wąskie, o szczupłych palcach z czarnymi, niekształtnymi paznokciami, wydawały się chwytne. Paluch odstawał nieco od reszty, jak kciuk. Porastały je gęsto czarne włosy. Czy ktoś coś takiego widział? Wymieniliśmy z Matogą spojrzenia. W prawie pustej szafie znaleźliśmy kawowy garnitur, poplamiony nieco, ale w gruncie rzeczy rzadko używany. Nigdy go w nim nie widziałam. Wielka Stopa zawsze chodził w walonkach i wyświechtanych spodniach, do tego zakładał kraciastą koszulę i pikowaną kamizelkę, bez względu na porę roku. Ubieranie zmarłego skojarzyło mi się z pieszczotą. Nie sądzę, żeby zaznał takiej czułości za życia. Podtrzymywaliśmy go delikatnie pod ramiona i wciągaliśmy na niego ubranie. Jego ciężar opierał się na mojej piersi, i po fali naturalnego wstrętu, który przyprawiał mnie o mdłości, przyszło mi nagle do głowy, żeby to ciało przytulić, poklepać po plecach, mówiąc uspokajająco: nie przejmuj się, będzie dobrze. Nie zrobiłam tego ze względu na obecność Matogi. Być może poczytałby mi to za jakąś perwersję. Zarzucone gesty zmieniły się w myśli i stało mi się Wielkiej Stopy żal. Może porzuciła go matka i był nieszczęśliwy całe swoje smutne życie. Długie lata nieszczęścia degradują Człowieka bardziej niż śmiertelna choroba. Nigdy nie widziałam u niego żadnych gości, nie pojawiała się żadna rodzina ani przyjaciele. Nawet grzybiarze nie zatrzymywali się pod jego domem, żeby porozmawiać. Ludzie się go bali i nie lubili go. Zdaje się, że trzymał tylko z myśliwymi, ale i to rzadko. Na moje oko musiał mieć koło pięćdziesiątki, wiele bym dała, żeby zobaczyć jego ósmy dom i czy nie ma tam splecionych ze sobą jakimś aspektem Neptuna z Plutonem i Marsa gdzieś na Ascendencie, z tą zębatą piłą w żylastych rękach przypominał bowiem drapieżcę, który żyje tylko po to, żeby siać śmierć i zadawać cierpienie. Żeby mu wciągnąć marynarkę, Matoga uniósł go do pozycji siedzącej i wtedy ujrzeliśmy, że duży, spuchnięty język coś w ustach przytrzymuje, więc po chwili wahania, zagryzając ze wstrętu zęby i cofając raz po raz rękę, delikatnie chwyciłam to coś za koniuszek i zobaczyłam, że trzymam między palcami kosteczkę, długą i cienką, ostrą jak sztylet. Z martwych ust wydobyły się gardłowy bulgot i powietrze, cichy świst, który całkiem przypominał westchnienie. Odskoczyliśmy od zmarłego oboje i zapewne Matoga czuł to samo co ja: Grozę. Zwłaszcza że za chwilę pojawiła się w ustach Wielkiej Stopy ciemnoczerwona, prawie czarna krew. Złowieszczy strumyczek, który wypłynął na zewnątrz. Znieruchomieliśmy, przerażeni. — No cóż — powiedział wtedy Matoga drżącym głosem — udławił się. Udławił się kością. Kość stanęła mu w gardle, zatrzymała mu się kość w gardle, udławił się — powtarzał nerwowo. A potem, jakby uspokajając sam siebie, rzucił: — Do roboty. Nie jest to przyjemność, ale nie zawsze obowiązki wobec bliźnich muszą być przyjemne. Widziałam, że mianował siebie kierownikiem tej nocnej zmiany, i podporządkowałam mu się. Całkowicie oddaliśmy się teraz niewdzięcznej pracy, żeby Wielką Stopę wcisnąć w kawowy garnitur i ułożyć w godnej pozycji. Dawno nie dotykałam żadnego obcego ciała, nie mówiąc już o martwym. Czułam, jak z każdą chwilą wpływa w nie bezruch, jak kamienieje z minuty na minutę; dlatego tak się spieszyliśmy. I kiedy Wielka Stopa leżał już w odświętnym garniturze, jego twarz straciła wreszcie ludzki wyraz, stał się trupem, bez żadnych wątpliwości. Tylko wskazujący palec prawej ręki nie chciał się podporządkować tradycyjnej pozycji grzecznie splecionych dłoni, lecz unosił się w górę, jakby chciał tym przyciągnąć naszą uwagę i zatrzymać na chwilę nasze nerwowe, pospieszne wysiłki. — A teraz uważajcie! — mówił ten palec. — Teraz uważajcie, bo oto jest coś, czego nie widzicie, istotny początkowy punkt ukrytego przed wami procesu, godny najwyższej uwagi. Dzięki niemu wszyscy znaleźliśmy się w tym miejscu i czasie, w małym domku na Płaskowyżu, wśród śniegu i Nocy. Ja jako martwe ciało, wy zaś jako niezbyt ważne, podstarzałe ludzkie Istoty. Ale to dopiero początek. Teraz dopiero wszystko zaczyna się dziać. Stanęliśmy z Matogą w zimnej, wilgotnej izbie, w mroźnej pustce, która zapanowała w nijakiej szarej godzinie, i pomyślałam, że to coś, co odchodzi z ciała, zasysa za sobą kawał świata i że jakkolwiek byłoby dobre czy złe, winne czy nieskazitelne, zostawia po sobie wielkie nic. Spojrzałam przez okno. Szarzało i powoli tę nicość zaczęły zapełniać leniwe płatki śniegu. Spadały niespiesznie, lawirującw powietrzu i kręcąc się wokół własnej osi jak pióra. Wielka Stopa już odszedł, trudno więc było chować do niego jakiś żal czy urazę. Zostało ciało, martwe, obleczone w garnitur. Teraz wydawało się spokojne i zadowolone, jakby duch cieszył się, że się wyzwolił w końcu z materii, a materia cieszyła się, że wreszcie została uwolniona od ducha. Dokonał się w ciągu tego krótkiego czasu metafizyczny rozwód. Koniec. Usiedliśmy w otwartych drzwiach kuchni i Matoga sięgnął po napoczętą butelkę wódki, która stała na stole. Znalazł czysty kieliszek i nalał — najpierw mnie, potem sobie. Przez zaśnieżone okna powoli wpływał świt, mleczny jak szpitalne żarówki, i w tym świetle zobaczyłam, że Matoga jest nieogolony, a jego zarost jest tak samo siwy jak moje włosy; że jego pasiasta sprana piżama wystaje rozchełstana spod kożucha, a kożuch jest pobrudzony wszystkimi możliwymi rodzajami plam. Wypiłam spory kieliszek wódki, który rozgrzał mnie od środka. — Myślę, że wypełniliśmy swój obowiązek wobec niego. Bo kto by to zrobił? — mówił Matoga, bardziej do siebie niż do mnie. — Był biednym małym sukinkotem, ale co z tego? Nalał sobie jeszcze jeden kieliszek i wypił go jednym haustem, a potem wstrząsnął się ze wstrętem. Widać było, że nie ma wprawy. — Idę zadzwonić — powiedział i wyszedł. Pomyślałam, że go zemdliło. Wstałam i zaczęłam przyglądać się temu strasznemu bałaganowi. Miałam nadzieję, że znajdę gdzieś dowód osobisty z datą urodzenia Wielkiej Stopy. Chciałam wiedzieć, sprawdzić jego Rachunki. Na stole przykrytym wytartą ceratą stała brytfanna ze spieczonymi kawałkami jakiegoś Zwierzęcia, a w garnku obok, przykryty białą warstewką tłuszczu, spał barszcz. Kromka chleba odkrojona od bochna, masło w złotku. Na podłodze wyłożonej podartym linoleum poniewierało się jeszcze kilka Zwierzęcych szczątków, które spadły razem z talerzem ze stołu, podobnie jak szklanka i kawałki ciastek, i na dodatek wszystko to było rozgniecione, wdeptane w brudną podłogę. Wtedy na parapecie okna, na blaszanej tacy, zobaczyłam coś, co mój mózg rozpoznał dopiero po dłuższej chwili, tak się przed tym wzbraniał: była to równo ucięta sarnia głowa. Obok niej leżały cztery nóżki. Wpółotwarte oczy musiały cały czas czujnie śledzić nasze zabiegi. O tak, była to jedna z owych wygłodniałych Panien, które naiwnie dają się zimą zwabić przemarzniętymi jabłkami i które, schwytane w sidła, umierają w męczarniach, uduszone drutem. Kiedy uświadamiałam sobie powoli, co tu się wydarzyło, sekunda po sekundzie, ogarnęła mnie Groza. Złapał Sarnę we wnyki, zabił, a jej ciało poćwiartował, upiekł i zjadł. Jedna Istota zjadała drugą, w ciszy, w Nocy, w milczeniu. Nikt nie protestował, nie spadł żaden grom. A jednak Kara dosięgła demona, choć śmierci nie prowadziła żadna ręka. Szybko, drżącymi dłońmi zbierałam szczątki, te małe kosteczki, w jedno miejsce, na stos, żeby je później pochować. Znalazłam starą reklamówkę i tam je składałam, te kosteczki, jedną po drugiej, w ten plastikowy całun. I głowę też ostrożnie włożyłam do reklamówki. Tak bardzo chciałam poznać datę urodzenia Wielkiej Stopy, że nerwowo zaczęłam szukać jego dowodu — na kredensie, wśród kilku papierów, kartek z kalendarza i gazet, potem w szufladach; tam się trzyma dokumenty w wiejskich domach. I tam właśnie był — w zielonych zniszczonych okładkach, zapewne już nieważny. Na zdjęciu Wielka Stopa miał dwadzieścia kilka lat, długą, niesymetryczną twarz i zmrużone oczy. Nie był ładny, nawet wtedy. Ogryzkiem ołówka spisałam datę i miejsce urodzenia. Wielka Stopa urodził się 21 grudnia 1950 roku. Tutaj. I powinnam dodać, że było w tej szufladzie jeszcze coś: plik zdjęć, całkiem nowych, kolorowych. Przerzuciłam je szybko, z nawyku, a jedno z nich przykuło moją uwagę. Spojrzałam na nie z bliższej odległości i już chciałam je odłożyć. Długo nie mogłam zrozumieć, co widzę. Nagle zapanowała cisza, a ja znalazłam się w jej samym środku. Patrzyłam. Moje ciało naprężyło się, byłam gotowa do walki. Kręciło mi się w głowie i w uszach narastało mroczne buczenie, szmer, jakby zza horyzontu nadciągała wielotysięczna armia — głosy, szczęk żelastwa, skrzypienie kół, wszystko dalekie. Gniew sprawia, że umysł staje się jasny i przenikliwy, widzi się więcej. Zagarnia inne emocje i panuje nad ciałem. Nie ma wątpliwości, że z Gniewu bierze się wszelka mądrość, ponieważ Gniew jest w stanie przekroczyć wszelkie granice. Drżącymi rękami włożyłam zdjęcia do kieszeni i zaraz potem usłyszałam, jak wszystko rusza do przodu, jak zapalają się motory świata i jego maszyneria startuje — zaskrzypiały drzwi, upadł na podłogę widelec. Z oczu popłynęły mi łzy. Matoga stał w drzwiach. — Nie był wart twoich łez. Miał zaciśnięte usta i ze skupieniem wystukiwał numer. — Wciąż czeski operator — rzucił. — Musimy wejść na górkę. Idziesz ze mną? Cicho zamknęliśmy za sobą drzwi i ruszyliśmy, brnąc przez śnieg. Na górce Matoga zaczął się kręcić wokół własnej osi z obiema komórkami w wyciągniętych rękach, szukając zasięgu. Mieliśmy przed sobą całą Kotlinę Kłodzką, skąpaną w srebrnej, popielistej poświacie świtu. — Cześć, synu — powiedział Matoga do telefonu. — Chyba cię nie obudziłem, nie?Niewyraźny głos odrzekł coś, czego nie zrozumiałam. — Bo nasz sąsiad nie żyje. Myślę, że się udusił kością. Teraz. Dziś w nocy. Głos z tamtej strony znów coś powiedział. — Nie. Zaraz zadzwonię. Nie było zasięgu. Już go ubraliśmy z panią Duszejko, wiesz, moją sąsiadką — tu spojrzał przelotnie na mnie — żeby nie stężał… I znowu głos, teraz jakby bardziej nerwowy. — W każdym razie jest już w garniturze… Wtedy ktoś z tamtej strony zaczął mówić dużo i szybko, więc Matoga odsunął telefon od ucha i popatrzył na niego z niesmakiem. Potem zadzwoniliśmy na Policję.2. Autyzm testosteronowy„Pies, który zdycha z głodu, służąc panu, Jest zapowiedzią upadłości Stanu”. Byłam mu wdzięczna, że zaprosił mnie do siebie na coś gorącego. Czułam się zupełnie rozbita i na myśl, że miałabym wrócić do mojego zimnego, pustego domu, zrobiło mi się smutno. Przywitałam się z Suką Wielkiej Stopy, która rezydowała od kilku godzin u Matogi. Poznała mnie i ucieszyła się wyraźnie na mój widok. Machała ogonem i zapewne nie pamiętała już, że mi uciekła. Niektóre Psy bywają głupiutkie, podobnie jak ludzie, i ta Suka na pewno do nich należała. Usiedliśmy w kuchni przy drewnianym stole, tak czystym, że można było na nim położyć policzek. Tak też zrobiłam. — Jesteś zmęczona? — zapytał. Wszystko tu było jasne i czyste, ciepłe i przytulne. Jakie to szczęście w życiu, gdy przydarzy ci się czysta i ciepła kuchnia. Mnie nigdy się to nie przydarzało. Nie umiałam utrzymać wokół siebie porządku. I już się z tym pogodziłam. Trudno. Zanim zdążyłam rozejrzeć się wokoło, miałam przed sobą szklankę herbaty. Mieściła się w ślicznym metalowym koszyku z uchem i stała na podstawce. W cukiernicy był cukier w kostkach — ten widok przypomniał mi słodkie czasy dzieciństwa i naprawdę poprawił mi dość marny humor. — Może rzeczywiście nie powinniśmy go ruszać — powiedział Matoga i otworzył szufladę w stole, żeby podać małe łyżki do zamieszania herbaty. Suka kręciła mu się pod nogami, jakby nie chciała go wypuścić z orbity swojego małego, wychudzonego ciałka. — Przewrócisz mnie — odezwał się do niej Matoga z szorstką czułością. Widać było, że ma Psa pierwszy raz w życiu i nie bardzo wie, jak się zachować. — Jak ją nazwiesz? — zapytałam, kiedy pierwsze łyki herbaty rozgrzały mnie od środka i ten kłąb emocji, który miałam w gardle, nieco się rozpuścił. Matoga wzruszył ramionami. — Nie wiem, może będzie Mucha albo Kulka. Nic nie powiedziałam, ale nie spodobało mi się. Nie były to imiona, które pasowałyby do tej Suki, zważywszy jej osobistą historię. Trzeba by raczej coś dla niej wymyślić. Cóż to za strata inwencji — oficjalne imiona i nazwiska. Nigdy się ich nie pamięta, są tak oderwane od osoby i banalne, że w niczym jej nie przypominają. Na dodatek każda generacja ma swoje mody i nagle wszyscy nazywają się Małgorzata, Patryk albo — nie daj Boże — Janina. Dlatego staram się nigdy nie używać imion i nazwisk, lecz raczej określeń, które przychodzą do głowy samoistnie, gdy patrzymy na kogoś po raz pierwszy. Jestem przekonana, że jest to najwłaściwszy sposób używania języka, nie zaś przerzucanie się słowami wypranymi ze znaczeń. Matoga na przykład nazywa się Świerszczyński, tak ma napisane na drzwiach, a przed nazwiskiem: „Ś.” — czy jest jakieś imię na Ś? Przedstawiał się zawsze: „Świerszczyński”, lecz chyba nie oczekiwał, że będziemy sobie łamali język, by to wypowiadać. Uważam, że każdy z nas widzi innego Człowieka w swój własny sposób, więc ma prawo nadać mu takie imię, jakie uważa za stosowne i pasujące. Tak oto jesteśmy wieloimienni. Mamy tyle imion, z iloma ludźmi wchodzimy w jakieś związki. Nazwałam Świerszczyńskiego Matogą i myślę, że to miano dobrze oddawało jego Właściwości. Ale teraz, gdy popatrzyłam na Sukę, przyszło mi natychmiast do głowy ludzkie imię — Marysia. Może od sierotki, taka była zabiedzona. — Czy ona czasami nie nazywa się Marysia? — zapytałam. — Możliwe — odpowiedział. — Tak, chyba tak. Ona nazywa się Marysia. W podobny sposób odbyło się nazywanie Wielkiej Stopy. To nie było skomplikowane, narzuciło mi się samo, kiedy zobaczyłam jego ślady na śniegu. Matoga mówił o nim z początku „Włochaty”, ale potem zapożyczył ode mnie „Wielką Stopę”. Znaczy to tylko, że imię wybrałam mu dobre. Niestety, sama dla siebie nie mogłam wybrać żadnego porządnego imienia. To zapisane w papierach uważam za skandalicznie niedopasowane i krzywdzące — Janina. Myślę, że naprawdę mam na imię Emilia albo Joanna. Czasem też sądzę, że jakoś podobnie do Irmtrud. Albo Bożygniewa. Albo Nawoja.Matoga zaś jak ognia stara się unikać nazywania mnie po imieniu. To też coś znaczy. Zawsze mu jakoś tak wychodzi, że od razu zwraca się do mnie na „ty”. — Poczekasz ze mną, aż przyjadą? — zapytał. — Jasne — zgodziłam się ochoczo i zdałam sobie sprawę, że nie odważyłabym się powiedzieć do niego „Matogo”. Kiedy się jest bliskimi sąsiadami, nie potrzebuje się imion, żeby się do siebie zwracać. Kiedy, przechodząc, widzę, jak plewi w ogródku, nie potrzebuję jego imienia, żeby się do niego odezwać. To szczególny stopień zażyłości. Nasza osada to kilka domów, które stoją na Płaskowyżu, z dala od reszty świata. Płaskowyż jest dalekim geologicznym krewnym Gór Stołowych, ich odległą zapowiedzią. Przed wojną nasza kolonia nazywała się Luftzug, czyli Przeciąg, dziś zostało z tego nieoficjalne Lufcug, bo oficjalnie nie mamy nazwy. Na mapie widać tylko drogę i kilka domów, żadnych liter. Zawsze wieje tutaj wiatr, masy powietrza przelewają się przez góry z zachodu na wschód, z Czech do nas. Zimą wiatr staje się gwałtowny i świszczący; wyje w kominach. Latem rozprasza się w liściach i szeleści, nigdy nie jest tu cicho. Wielu ludzi stać na to, żeby mieć jeden dom w mieście, ten całoroczny, oficjalny, a drugi — jakby frywolny, dziecięcy — na wsi. I tak też te domy wyglądają — dziecinnie. Małe, przycupnięte, ze stromymi dachami i maleńkimi okienkami. Wszystkie zbudowano przed wojną i wszystkie postawiono w taki sam sposób: długimi ścianami na wschód i zachód, jedną krótką na południe — i drugą, do której przylega stodoła, od północy. Tylko dom Pisarki jest trochę bardziej ekscentryczny — dobudowano tu wszędzie tarasy i balkony. Nie ma się co dziwić ludziom, którzy opuszczają Płaskowyż zimą. Trudno jest tu mieszkać od października do kwietnia, wiem coś o tym. Co roku spada tutaj wielki śnieg, a wiatr starannie rzeźbi z niego zaspy i diuny. Ostatnie zmiany klimatyczne ociepliły wszystko, tylko nie nasz Płaskowyż. A wręcz przeciwnie, zwłaszcza w lutym, śniegi są większe i dłużej leżą. Mróz kilka razy w ciągu zimy dochodzi do dwudziestu stopni, a zima kończy się na dobre w kwietniu. Droga jest marna, mróz i śnieg niszczy to, co niewielkimi nakładami próbuje naprawić gmina. Do asfaltu trzeba jechać cztery kilometry polną drogą pełną kolein, a i tak nie ma się tam po co pchać — autobus do Kudowy na dole odchodzi rano i wraca po południu. Latem, gdy nieliczne tutejsze wyblakłe dzieci mają wakacje, autobusy nie jeżdżą w ogóle. We wsi jest szosa, która niezauważalnie, jak czarodziejska różdżka, zamienia ją w przedmieścia małego miasteczka. Gdyby się tylko miało ochotę — mogłoby się dojechać tą szosą do Wrocławia albo do Czech. Ale są tacy, którym to wszystko pasuje. Byłoby tu wiele Hipotez do postawienia, gdybyśmy się mieli bawić w tego rodzaju dochodzenia. Psychologia i socjologia mogłyby tutaj wskazać wiele tropów, ale mnie ten temat zupełnie nie zajmuje. Na przykład ja i Matoga dzielnie stawiamy czoło zimie. A zresztą to niemądre określenie: „stawiać czoło”; my raczej wojowniczo wysuwamy dolną szczękę, jak ci mężczyźni na mostku we wsi. Gdy się ich sprowokuje jakimś niepochlebnym słowem, mówią: „No co? No co?”, zaczepnie. W pewnym sensie my też prowokujemy zimę, ale ona nas ignoruje tak samo jak reszta świata. Starzy ekscentrycy. Hipisi z bożej łaski. Zima pięknie otula wszystko tutaj białą watą, skraca maksymalnie dzień, tak że gdy się nieopatrznie zasiedzi w nocy, można się obudzić w Mroku popołudnia następnego dnia, co — przyznam szczerze — zdarza mi się coraz częściej od zeszłego roku. Niebo wisi tu nad nami ciemne i niskie, jak brudny ekran, na którym rozgrywają się nieposkromione batalie chmur. Po to są nasze domy — żeby chronić nas przed tym niebem, inaczej przeniknęłoby do samego wnętrza naszych ciał, gdzie, podobna małej szklanej kulce, tkwi nasza Dusza. Jeżeli coś takiego w ogóle istnieje. Nie wiem, co przez te ciemne miesiące robi Matoga, nie mamy ze sobą zbyt bliskiego kontaktu, choć — nie ukrywam — liczyłabym na więcej. Widujemy się raz na kilka dni i mówimy sobie wtedy parę słów na powitanie. Nie po to przeprowadziliśmy się tutaj, żeby sobie teraz urządzać wspólne herbatki. Matoga kupił dom w rok po mnie i wygląda na to, że postanowił rozpocząć swoje nowe życie, jak każdy, komu skończyły się pomysły i środki na stare. Podobno pracował w cyrku, ale nie wiem, czy był tam na przykład księgowym, czy akrobatą. Wolę myśleć, że akrobatą, i kiedy utyka, wyobrażam sobie, że dawno temu, w pięknych latach siedemdziesiątych, podczas jakiegoś szczególnego numeru stało się coś, co sprawiło, że nie trafił ręką na drążek i upadł z wysoka na wysypaną trocinami podłogę. Po dłuższym zastanowieniu przyznaję jednak, że zawód księgowego nie jest złym zawodem, i umiłowanie porządku właściwe księgowym budzi mój szacunek, aprobatę i niewypowiedziany respekt. Umiłowanie porządku Matogi widoczne jest w jego małym obejściu od razu: drewno na zimę leży poukładane w przemyślne sągi, które przypominają spiralę. Powstaje z tego zgrabny kopiec o złotych proporcjach. Można te jego sągi traktować jako miejscowe dzieło sztuki. Trudno mi się oprzeć pięknemu spiralnemu porządkowi. Kiedy przechodzę tamtędy, zawsze przystaję na chwilkę i podziwiam tę budującą współpracę rąk i umysłu, która w tak banalnej rzeczy jak drewno na opał wyraża najdoskonalszy ruch we Wszechświecie. Ścieżka przed domem Matogi wysypana jest równiutko żwirem i ma się wręcz wrażenie, że jest to żwir specjalny, zbiór kamyczków identycznych, ręcznie selekcjonowanych w podziemnych skalnych fabrykach żwiru, prowadzonych przez koboldy. W oknach wiszą czyste firany, a każda fałda jest równa innej; zapewne używa do tego specjalnego urządzenia. I kwiaty w ogródku ma czyste i porządne, wyprostowane i smukłe, jakby uprawiały gdzieś fitness.Teraz Matoga, podając mi herbatę, krzątał się po kuchni i widziałam, jak równo stoją szklanki w jego kredensie, jak nieskazitelna serweta leży na maszynie do szycia. Miał więc nawet maszynę do szycia! Ze wstydem wcisnęłam między kolana moje dłonie. Dawno nie poświęcałam im specjalnej uwagi. No cóż, mam odwagę przyznać, że moje paznokcie były po prostu brudne. Kiedy wyciągał łyżeczki do herbaty, na chwilę odsłoniła się przede mną jego szuflada i nie mogłam od niej oderwać wzroku. Była szeroka i płytka jak taca. W środku, w przegródkach, leżały starannie poukładane wszelkie sztućce i inne Narzędzia potrzebne w kuchni. Każde miało swoje miejsce, choć większości z nich w ogóle nie znałam. Kościste palce Matogi z rozmysłem wybrały dwie łyżeczki, które spoczęły zaraz na seledynowych serwetkach tuż przy filiżankach z herbatą. Niestety, trochę za późno, bo ja już swoją herbatę wypiłam. Z Matogą trudno się rozmawiało. Był bardzo małomówny, a skoro nie można było mówić, to należało milczeć. Ciężko się rozmawia z niektórymi osobami, najczęściej męskimi. Mam pewną Teorię na ten temat. Wielu mężczyzn z wiekiem zapada na autyzm testosteronowy, który przejawia się w powolnym zaniku inteligencji społecznej i umiejętności międzyludzkiej komunikacji, a także upośledza formułowanie myśli. Zaatakowany tą Dolegliwością Człowiek staje się milczący i wydaje się pogrążony w rozmyślaniach. Bardziej interesują go różne Narzędzia i maszynerie. Pociągają go druga wojna światowa i biografie znanych ludzi, najczęściej polityków i złoczyńców. Prawie zupełnie zanika jego zdolność do czytania powieści, autyzm testosteronowy zaburza psychologiczne rozumienie postaci. Myślę, że Matoga cierpiał na tę Dolegliwość. Ale tego dnia nad ranem trudno było wymagać od kogokolwiek elokwencji. Byliśmy zupełnie osowiali. Z drugiej strony czułam wielką ulgę. Czasami, gdy pomyśli się szerzej, nie zważając na pewne Przywiązania Umysłu, gdy weźmie się pod uwagę Rachunki uczynków, można zdać sobie sprawę, że czyjeś życie wcale nie jest dobre dla innych. Myślę, że każdy przyzna mi tutaj rację. Poprosiłam o następną szklankę herbaty właściwie tylko dlatego, żeby zamieszać ją tą piękną łyżeczką. — Naskarżyłam kiedyś na Policji na Wielką Stopę — powiedziałam. Matoga na chwilę przestał wycierać do sucha talerzyk na ciastka. — Z powodu psa? — zapytał. — Tak. I kłusowania. Pisałam też na niego skargi. — I co? — I nic. — Chcesz powiedzieć, że dobrze, że umarł, czy tak? Jeszcze przed ostatnim Bożym Narodzeniem wybrałam się do gminy, żeby zgłosić sprawę osobiście. Do tej pory pisałam listy. Nikt na nie nigdy nie odpowiedział, choć przecież istnieje ustawowy obowiązek odpowiadania obywatelom. Posterunek okazał się niewielki i przypominał domki jednorodzinne budowane za komuny z kombinowanych wszędzie materiałów — byle jakie i smutne. I taki też tu panował nastrój. Zamalowane farbą olejną ściany obwieszono kartkami papieru — i wszystkie zatytułowane były „Obwieszczenie”; swoją drogą, co to za okropne słowo. Policja używa wielu wyjątkowo odrażających słów, takich na przykład jak „denat” czy „konkubent”. W tym przybytku Plutona najpierw próbował mnie odprawić młody mężczyzna siedzący za drewnianą barierką, a potem jakiś jego starszy przełożony. Chciałam się widzieć z Komendantem i upierałam się przy tym; byłam też pewna, że w końcu obydwaj stracą cierpliwość i dopuszczą mnie przed jego oblicze. Musiałam długo czekać i bałam się, że zamkną mi sklep, a musiałam jeszcze zrobić zakupy. Aż zapadł Zmierzch, co znaczyło, że było około czwartej i że czekałam ponad dwie godziny. Wreszcie pod sam koniec urzędowania pojawiła się na korytarzu jakaś młoda kobieta i powiedziała: — Proszę, może pani wejść. Trochę się zamyśliłam, więc teraz musiałam oprzytomnieć. Zbierałam myśli, podążając za kobietą na audiencję na piętro, gdzie szef miejscowej Policji miał swój gabinet. Komendant był otyłym mężczyzną w moim, powiedzmy, wieku, ale zwracał się do mnie, jakbym była jego matką, albo nawet babką. Spojrzał na mnie przelotnie i powiedział: — Siadajcie, proszę. I czując, że tą liczbą mnogą zdemaskował swoje wiejskie pochodzenie, chrząknął i poprawił się: — Niech pani siada. Prawie słyszałam jego myśli — nazywał mnie najpewniej „kobieciną”, a gdy moja oskarżycielska mowa przybierała na sile — „babskiem”. „Nawiedzone babsko”, „wariatka”. Byłam świadoma, z jaką awersją obserwuje moje ruchy i ocenia(negatywnie) mój gust. Nie podobały mu się ani moja fryzura, ani ubranie, ani brak uległości. Lustrował moją twarz z coraz większą niechęcią. Ale i ja widziałam wiele — że apoplektyk, że za dużo pije i ma słabość do tłustych potraw. W trakcie mojej oracji jego duża łysa głowa poczerwieniała od karku po czubek nosa, a na policzkach wyraźnie pojawiły się kłębki rozszerzonych naczyń krwionośnych, jak niezwykły wojenny tatuaż. Na pewno przyzwyczajony był do rządzenia i posłuszeństwa innych i łatwo unosił się Gniewem. Typ jowiszowy. Widziałam także i to, że nie rozumie wszystkiego, co mówię — po pierwsze, z tej oczywistej przyczyny, iż używam argumentów mu obcych, ale także dlatego, że nie zna wielu słów. I że jest typem Człowieka, który gardzi tym, czego nie rozumie. — Jest zagrożeniem dla wielu Istot, ludzkich i nieludzkich — zakończyłam swoje żale na Wielką Stopę, w których opowiedziałam o swoich obserwacjach i podejrzeniach. Nie wiedział, czy żartuję sobie z niego, czy trafił na wariatkę. Innych możliwości nie było. Widziałam, jak krew przez moment nabiegła mu do twarzy, bez wątpienia był to typ pyknika, który umrze w końcu na wylew. — Nie mieliśmy pojęcia, że kłusuje. Zajmiemy się tą sprawą — powiedział przez zęby. — Proszę wrócić do domu i w ogóle się tym nie przejmować. Ja go znam. — Dobra — powiedziałam pojednawczo. A on już wstał, opierając się na rękach, co było widocznym znakiem, że audiencja skończona. Gdy się już ma swoje lata, trzeba pogodzić się z tym, że ludzie będą wiecznie wobec nas zniecierpliwieni. Przedtem nigdy nie zdawałam sobie sprawy z istnienia i znaczenia takich gestów, jak szybkie potakiwanie, uciekanie wzrokiem, powtarzanie „tak, tak”, jakby się było zegarkiem. Albo sprawdzanie czasu, pocieranie nosa — teraz dobrze rozumiem ten cały teatr dla wyrażenia prostego zdania: „Dajże mi spokój, ty stara babo”. Nieraz zastanawiałam się, czy gdyby to samo co ja mówił jakiś piękny, młody, wyrośnięty mężczyzna, to też by go tak traktowano? Albo dorodna brunetka? Oczekiwał zapewne, że zerwę się z krzesła i wyjdę z pokoju. Ale ja miałam do zakomunikowania jeszcze jedną równie ważną rzecz. — Ten Człowiek zamyka swoją Sukę na cały dzień w szopie. Pies tam wyje i jest mu zimno, bo szopa nie jest ocieplana. Czy Policja może z tym zrobić porządek, zabrać mu Psa, a jego przykładnie ukarać? Patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu i to, co mu przypisałam na początku, a co nazwałam pogardą, zobaczyłam teraz na jego obliczu bardzo wyraźnie. Kąciki ust obniżyły się, a wargi lekko wydęły. Widziałam też, że stara się opanować ten wyraz twarzy. Przykrył go drętwym uśmiechem, który odsłonił jego duże, zażółcone od papierosów zęby. Powiedział: — To nie jest sprawa dla Policji, proszę pani. Pies to pies. Wieś to wieś. Czego się pani spodziewała? Psy trzyma się w budach i na łańcuchach. — Zgłaszam Policji, że coś, co się dzieje, jest złe. Gdzie mam pójść, jak nie na Policję? Zaśmiał się gardłowo. — Złe, mówi pani, to może do księdza? — rzucił, zadowolony z własnego poczucia humoru, ale widocznie zorientował się, że nie bardzo śmieszy mnie jego żart, bo jego twarz zaraz spoważniała. — Pewnie są gdzieś jakieś towarzystwa do opieki nad zwierzętami, czy coś w tym rodzaju. Znajdzie pani w książce telefonicznej. Liga Ochrony Zwierząt — tam proszę pójść. My jesteśmy Policją od ludzi. Proszę zadzwonić do Wrocławia. Oni tam mają jakąś straż. — Do Wrocławia! — krzyknęłam. — Pan nie może tak mówić! To są przecież kompetencje lokalnej Policji, znam prawo. — O! — uśmiechnął się ironicznie. — I pani mi powie, co należy do moich kompetencji, a co nie? Oczami wyobraźni zobaczyłam nasze wojska rozstawione na równinie i gotowe do walki. — Tak, bardzo chętnie — i już zabierałam się do dłuższej przemowy. W panice spojrzał na zegarek i opamiętał się w swojej do mnie niechęci. — Tak, dobrze, rozpatrzymy sprawę — powiedział po chwili obojętnie i zaczął zbierać z biurka papiery do teczki. Umknął mi. Wtedy pomyślałam, że go nie lubię. Nawet więcej: poczułam do niego nagły przypływ niechęci, ostrej jak chrzan. Wstał zza biurka zdecydowanym ruchem i ujrzałam, że ma potężny brzuch, którego nie jest w stanie objąć skórzany pasek od munduru. Ze wstydu ten brzuch chował się gdzieś pod spód, w niewygodne, zapomniane okolice genitaliów. Sznurówki jego butów były rozwiązane, zapewne pod biurkiem zzuł buty. Teraz musiał je jak najprędzej wcisnąć. — Czy mogę znać pańską datę urodzenia? — zapytałam grzecznie, już przy drzwiach. Stanął zaskoczony. — A na co to pani? — zapytał podejrzliwie, przytrzymując mi drzwi na korytarz. — Obliczam Horoskopy — odpowiedziałam. — Chce pan? Mogę panu postawić. Przez twarz przemknął mu rozbawiony uśmiech.— Nie, dziękuję. Nie interesuje mnie astrologia. — Będzie pan wiedział, czego może się pan spodziewać w życiu. Nie chce pan? Wtedy on spojrzał porozumiewawczo na siedzącego w recepcji policjanta i z ironicznym uśmiechem, jakby brał udział w wesołej, dziecinnej zabawie, podał mi wszystkie dane. Zapisałam je, podziękowałam i naciągając kaptur na głowę, ruszyłam do wyjścia. Przy drzwiach usłyszałam jeszcze, jak obaj parskają śmiechem, i dopadły mnie te wykrakane słowa: — Nawiedzona wariatka. Tego samego wieczoru, tuż po Zmierzchu, Pies Wielkiej Stopy zaczął wyć znowu. Powietrze zrobiło się niebieskie, ostre jak brzytwa. Matowy, niski głos napełniał je niepokojem. Śmierć jest u bram, pomyślałam. Lecz śmierć przecież zawsze jest u naszych bram, o każdej porze dnia i Nocy, odpowiedziałam sobie. Bo najlepiej rozmawia się samemu ze sobą. Przynajmniej nie dochodzi do nieporozumień. Położyłam się na kanapce w kuchni i leżałam, nie mogąc robić nic innego, jak tylko słuchać tego przejmującego głosu. Kiedy kilka dni przedtem poszłam do Wielkiej Stopy z Interwencją, nawet nie wpuścił mnie do domu, powiedział, żebym nie wtrącała się w nie swoje sprawy. To prawda, ten okrutnik wypuścił Sukę na kilka godzin, ale potem i tak zamknął ją w ciemnicy, więc znowu wyła w Nocy. Leżałam więc na kanapce w kuchni, próbując myśleć o czym innym, ale oczywiście wcale mi to nie wychodziło. Czułam, jak do mięśni sączy się swędząca, wibrująca energia i jeszcze trochę, a rozsadzi mi od wewnątrz nogi. Zerwałam się z kanapy, włożyłam buty i kurtkę, wzięłam młotek i metalowy pręt, i wszystkie Narzędzia, jakie napatoczyły mi się pod rękę. Po chwili, zdyszana, stanęłam przed szopą Wielkiej Stopy. Nie było go w domu, nie paliło się światło, z komina nie wydobywał się dym. Zamknął Psa i zniknął. Nie wiadomo, kiedy wróci. Ale nawet gdyby był w domu, zrobiłabym to samo. Po kilku minutach pracy, od której cała się spociłam, udało mi się rozwalić drewniane drzwi — deski przy zamku obluzowały się i mogłam odsunąć zasuwę. W środku było ciemno i wilgotno, rzucono tu jakieś stare, zardzewiałe rowery, leżały plastikowe beczki i inne śmieci. Suka stała na stosie desek, przywiązana sznurkiem za szyję do ściany. Tym, co jeszcze rzuciło mi się w oczy, była kupka jej odchodów, widać załatwiała się cały czas w tym samym miejscu. Machała niepewnie ogonem. Patrzyła na mnie wilgotnymi oczami, radośnie. Odcięłam sznurek, wzięłam ją na ręce i poszłyśmy do domu. Nie wiedziałam na razie, co zrobię. Czasami, gdy Człowiek doświadcza Gniewu, wszystko wydaje się oczywiste i proste. Gniew zaprowadza porządek, pokazuje świat w oczywistym skrócie, w Gniewie powraca też dar Jasności Widzenia, o który trudno w innych stanach. Postawiłam ją na podłodze w kuchni i zdumiałam się, jak bardzo była mała i drobna. Sądząc po głosie, po tym mrocznym wyciu, można było spodziewać się Psa wielkości co najmniej Spaniela. A to był jeden z tych lokalnych Psów, o których mówi się Ohydek Sudecki, ponieważ nie są zbytnio urodziwe. Nieduże, na cienkich nogach, często wykrzywionych, maści szaroburej, z tendencjami do tycia, a nade wszystko z widoczną wadą zgryzu. No cóż, nie grzeszyła pięknością ta nocna śpiewaczka. Była niespokojna i cała drżała. Wypiła pół litra ciepłego mleka, od czego brzuszek zrobił jej się okrągły jak piłka, podzieliłam się z nią też chlebem z masłem. Nie spodziewałam się Gościa, więc moja lodówka świeciła pustkami. Mówiłam do niej uspokajająco, relacjonowałam jej każdy mój ruch, a ona patrzyła na mnie pytająco, nie rozumiejąc widocznie tak nagłej zmiany okoliczności. Potem położyłam się na swojej kanapce, sugerując jej jednocześnie, żeby i ona znalazła sobie jakieś miejsce spoczynku. Wreszcie wcisnęła się pod kaloryfer i usnęła. Ponieważ nie chciałam jej zostawiać samej na Noc w kuchni, postanowiłam i ja zostać na kanapie. Spałam niespokojnie, gdzieś po ciele snuło mi się jeszcze widocznie wzburzenie i ściągało skądś te same sny o rozpalonych, buchających żarem piecach, nie kończących się kotłowniach z czerwonymi, gorącymi ścianami. Płomienie zamknięte w piecach z hukiem domagały się uwolnienia, aby kiedy to nastąpi, wyskoczyć na świat potworną eksplozją i spalić wszystko na popiół. Myślę, że te sny mogą być objawem nocnej gorączki, która wiąże się z moimi Dolegliwościami. Obudziłam się nad ranem, gdy jeszcze było zupełnie ciemno. Od niewygodnej pozycji zupełnie zdrętwiała mi szyja. Suka stała przy moim wezgłowiu i wpatrywała się we mnie natarczywie, popiskując żałośnie. Stękając, wstałam, żeby ją wypuścić — bo przecież to całe mleko, które wypiła, musiało w końcu znaleźć ujście. Przez otwarte drzwi wpadł powiew wilgotnego, chłodnego powietrza o zapachu ziemi i gnijącej materii — jak z grobu. Suka wybiegła w podskokach przed dom, zrobiła siku, śmiesznie unosząc tylną nogę do góry, jakby nie mogła się zdecydować, czy jest Psem, czy Suką. Potem popatrzyła na mnie ze smutkiem — mogę śmiało powiedzieć, że spojrzała mi głęboko w oczy — i pędem pobiegła w stronę domu Wielkiej Stopy. I tak Suka wróciła do swego Więzienia. Tyle ją widziałam. Wołałam ją, zła, że dałam się tak łatwo wywieść w pole, i bezradna wobec wszelkich mechanizmów niewoli. Już zaczynałam wkładać buty, ale ten straszny szary poranek przeraził mnie. Czasami mam wrażenie, że żyjemy w grobowcu, wielkim, przestronnym, wieloosobowym. Patrzyłam na świat spowity szarym Mrokiem, chłodnymi nieprzyjemnym. Więzienie nie tkwi na zewnątrz, ale jest w środku każdego z nas. Może jest tak, że nie umiemy bez niego żyć. Kilka dni potem, zanim jeszcze spadł wielki śnieg, widziałam policyjnego poloneza przed domem Wielkiej Stopy. Przyznaję, że ucieszył mnie ten widok. Tak, miałam satysfakcję, że Policja wreszcie go odwiedziła. Postawiłam sobie dwa pasjanse, które wyszły. Wyobrażałam sobie, że zaaresztują go, wyprowadzą z rękami w kajdankach, skonfiskują zapasy drutu, zabiorą mu piłę (na to Narzędzie powinno się wydawać takie samo pozwolenie jak na broń, bo czyni wśród roślin wielkie spustoszenie). Ale samochód odjechał bez Wielkiej Stopy, zapadł szybki Zmierzch i zaczął sypać śnieg. Zamknięta na powrót Suka wyła cały wieczór. Pierwsze, co zobaczyłam rankiem na pięknej, nieskazitelnej bieli, to chwiejne ślady Wielkiej Stopy i żółte ślady moczu wokół mojego srebrnego Świerka. To mi się przypomniało, kiedy siedzieliśmy w kuchni Matogi. I moje Dziewczynki. Matoga, słuchając tej opowieści, ugotował jajka na miękko i podał je teraz w porcelanowych kieliszkach. — Nie mam takiego zaufania do władzy jak ty — powiedział. — Wszystko należy robić samemu. Nie wiem, co miał wtedy na myśli.3. Światłość Wiekuista„Wszystko, co Żyje z Ziemskiego Rodzenia, Musi pochłonąć Ziemia”. Kiedy wróciłam do domu, było już jasno i zupełnie straciłam czujność, bo znowu wydawało mi się, że słyszę tupot Dziewczynek na posadzce w sieni, widzę ich pytający wzrok, zmarszczenie czoła, uśmiech. I już ciało przygotowało się do powitalnych rytuałów, do czułości. Ale w domu było całkiem pusto. Zimna biel wpływała przez okna miękkimi falami i ogromna otwarta przestrzeń Płaskowyżu wpychała się natarczywie do środka. Schowałam sarnią głowę w garażu, gdzie było zimno, podłożyłam do pieca. Tak jak stałam, poszłam spać i spałam jak nieżywa. — Pani Janino. I po chwili znowu, głośniej: — Pani Janino. Obudził mnie głos w sieni. Niski, męski, nieśmiały. Ktoś tam stał i wołał mnie po znienawidzonym Imieniu. Byłam zła podwójnie: dlatego że znowu nie pozwalano mi spać i że nazywano mnie Imieniem, którego nie lubię i nie akceptuję. Dano mi je przez przypadek i bezmyślnie. Tak to jest, gdy Człowiek nie zastanowi się nad znaczeniem Słów, a tym bardziej Imion, i używa ich na oślep. Nie pozwalałam, żeby mówiono do mnie: „pani Janino”. Wstałam i otrzepałam ubranie, bo nie wyglądało najlepiej — spałam w nim przecież już kolejną Noc, i wyjrzałam z pokoju. W sieni, w kałuży roztopionego śniegu, stało dwóch mężczyzn ze wsi. Obaj byli wysocy, barczyści i mieli wąsy. Weszli, bo nie zamknęłam drzwi, i chyba mieli z tego powodu słuszne poczucie winy. — Chcielibyśmy panią prosić, żeby pani tam przyszła — odezwał się grubym głosem jeden z nich. Uśmiechnęli się przepraszająco i zobaczyłam, że mają identyczne zęby. Kojarzyłam ich, pracowali przy wyrębie drzew. Widywałam ich w sklepie we wsi. — Dopiero stamtąd wróciłam — mruknęłam. Powiedzieli, że Policja jeszcze nie dojechała i czekają na księdza. Że w Nocy zasypało drogi. Że nawet droga do Czech i Wrocławia jest nieprzejezdna i tiry stoją w długich korkach. Ale wieści szybko rozchodzą się po okolicy i piechotą przyszło trochę znajomych Wielkiej Stopy. Miło było usłyszeć, że miał jakichś znajomych. Miałam wrażenie, że te przeciwności pogody poprawiają im nastrój. Lepiej jest mierzyć się z zamiecią śnieżną niż ze śmiercią. Szłam za nimi, posuwaliśmy się w puszystym, bielutkim śniegu. Był świeży i od niskiego zimowego Słońca dostał rumieńców. Mężczyźni torowali mi drogę. Obydwaj mieli na nogach walonki — mocne gumowe buty z filcową cholewką, to tutaj jedyna zimowa męska moda. Szerokimi podeszwami wydeptywali dla mnie mały tunel. Przed domem stało kilku innych mężczyzn, palili papierosy. Ukłonili się niepewnie, uciekając wzrokiem. Śmierć kogoś znajomego pozbawia każdego pewności siebie. Mieli taki sam wyraz twarzy — odświętnej powagi i formalnego uroczystego smutku. Mówili do siebie przytłumionymi głosami. Kto skończył palić, wchodził do środka. Wszyscy bez wyjątku mieli wąsy. Stali ponuro wokół wersalki z ciałem. Co chwila otwierały się drzwi i dochodzili nowi, wnosząc do pokoju śnieg i metaliczny zapach mrozu. Byli to głównie dawni robotnicy pegeeru, teraz na zasiłkach, od czasu do czasu imający się pracy przy wyrębie lasu. Niektórzy z nich jeździli do pracy do Anglii, ale jakoś szybko wracali, przerażeni obcością. Albo prowadzili z uporem swoje małe, niedochodowe gospodarstwa, które trzymały się przy życiu dzięki dopłatom z Unii. Sami mężczyźni. Pomieszczenie zaparowało od ich oddechów, czuć teraz było lekki zapach strawionego alkoholu, tytoniu i wilgotnych ubrań. Rzucali okiem na ciało, ukradkiem, szybko. Słychać było pociąganie nosem, ale nie wiadomo, czy od mrozu, czy może rzeczywiście tym wielkim chłopom do oczu napływały łzy i nie mając tam ujścia, spływały do nosa. Nie było Matogi ani nikogo znajomego. Jeden z mężczyzn wyciągnął z kieszeni garść płaskich świeczek w metalowych miseczkach i dał mi je tak oczywistym gestem, że je wzięłam odruchowo, ale nie bardzo wiedziałam, co z nimi zrobić. Dopiero po dłuższej chwili doceniłam ten jego pomysł. O tak, trzeba wokół rozstawić te świeczki i je zapalić; zrobi się poważnie i uroczyście. Może ich płomień pozwoli popłynąć łzom i wsiąknąć w sumiaste wąsy. I to przyniesie wszystkim ulgę. Zakrzątnęłam się więc przy świeczkachi pomyślałam, że wielu z nich zrozumiało opacznie moje zaangażowanie. Wzięli mnie za mistrzynię ceremonii, za przywódczynię zgromadzenia pogrzebowego, bo kiedy zapłonęły świece, nagle ucichli i wlepili we mnie swój smutny wzrok. — Niech pani zaczyna — szepnął do mnie ten, którego, jak mi się wydawało, skądś znałam. Nie zrozumiałam. — Niech pani zacznie śpiewać. — Co mam śpiewać? — zaniepokoiłam się nie na żarty. — Nie umiem śpiewać. — Cokolwiek — powiedział — najlepiej „Wieczne odpoczywanie”. — Dlaczego ja? — zapytałam niecierpliwym szeptem. Wtedy ten stojący najbliżej mnie odpowiedział zdecydowanym tonem: — Bo jest pani kobietą. Ach tak. Więc to tak rozłożyły się dziś akcenty. Nie wiedziałam, co ma moja płeć do śpiewania, ale nie chciałam w takiej chwili buntować się przeciw tradycji. „Wieczne odpoczywanie”. Pamiętałam tę pieśń z pogrzebów, z wczesnego dzieciństwa; jako osoba dorosła nie chodziłam na pogrzeby. Ale nie pamiętałam słów. Okazało się jednak, że wystarczyło tylko zamruczeć początek, a cały chór grubych głosów natychmiast dołączył do mojego mizernego i powstał z tego niepewny, fałszujący wielogłos, który jednak przy każdym następnym powtórzeniu przybierał na sile. I sama nagle poczułam ulgę, mój głos nabrał pewności i szybko zapamiętałam proste słowa o Światłości Wiekuistej, która, jak wierzyliśmy, ogarnie także Wielką Stopę. Śpiewaliśmy tak z godzinę, ciągle to samo, aż słowa przestały cokolwiek znaczyć, jakby były kamykami w morzu, które, w nieskończoność obracane przez fale, stają się okrągłe i podobne do siebie jak dwa ziarnka piasku. Bez wątpienia dawało to wytchnienie, leżące martwe ciało odrealniało się coraz bardziej, aż stało się pretekstem do tego spotkania ciężko pracujących ludzi na wietrznym Płaskowyżu. Śpiewaliśmy o Światłości, która istnieje wprawdzie gdzieś daleko, na razie niedostrzegalna, ale gdy tylko umrzemy, ujrzymy ją. Teraz widzimy ją przez szybę, w krzywym lustrze, lecz kiedyś staniemy z nią twarzą w twarz. A ona nas ogarnie, bo jest naszą matką, ta Światłość, i z niej się wzięliśmy. A nawet nosimy w sobie jej cząstkę, każdy z nas, nawet Wielka Stopa. Więc właściwie powinna nas cieszyć śmierć. Tak sobie myślałam, śpiewając, ale w gruncie rzeczy nigdy nie wierzyłam w żadne personalne dystrybuowanie Światłością. Żaden Pan Bóg się tym nie zajmie, żaden niebieski księgowy. Trudno byłoby znieść tyle cierpienia jednej osobie, zwłaszcza wszechwiedzącej, sądzę, że rozpadłaby się pod naporem tego bólu, chyba że zaopatrzyła się już wcześniej w jakieś mechanizmy obronne, jak Człowiek. Tylko maszyna byłaby w stanie udźwignąć cały ból świata. Tylko maszyneria, prosta, efektywna i sprawiedliwa. Lecz skoro wszystko miałoby się dziać mechanicznie, to niepotrzebne były nasze modlitwy. Gdy wyszłam na zewnątrz, okazało się, że wąsaci mężczyźni, którzy wezwali księdza, właśnie witają go przed domem. Proboszcz nie mógł dojechać, utknął gdzieś w zaspach i dopiero teraz udało się go dowieźć traktorem. Ksiądz Szelest (tak go nazwałam w myślach) otrzepał sutannę i wdzięcznym ruchem zeskoczył z traktora. Nie patrząc na nikogo, szybkim krokiem wszedł do środka. Przeszedł tak blisko, że owionął mnie jego zapach — wody kolońskiej i kopcącego się kominka. Zobaczyłam, że Matoga świetnie się zorganizował. W swoim roboczym kożuchu, jak mistrz ceremonii, nalewał z wielkiego chińskiego termosu kawę do plastikowych kubków i rozdawał żałobnikom. Staliśmy więc przed domem i piliśmy gorącą, słodką kawę. Chwilę potem przyjechała Policja. Właściwie nie przyjechała, lecz przyszła, bo samochód musieli zostawić na asfalcie — nie mieli zimowych opon. Byli to dwaj policjanci w mundurach i jeden w cywilu, w długim czarnym płaszczu. Zanim dotarli do domu w butach oblepionych śniegiem, dysząc ciężko, wyszliśmy wszyscy przed dom. Wykazaliśmy się moim zdaniem grzecznością i szacunkiem wobec władzy. Obaj mundurowi policjanci byli oschli, bardzo formalni i widać było, że tłumią złość z powodu śniegu, długiej drogi i ogólnych okoliczności tej sprawy. Otrzepali buty i bez słowa zniknęli w środku. Tymczasem facet w czarnym płaszczu podszedł ni stąd, ni zowąd do Matogi i do mnie. — No, dzień dobry. Witam panią, cześć, tato. Powiedział: „Cześć, tato”, i powiedział to do Matogi. Nigdy bym się nie spodziewała, że Matoga może mieć syna w Policji i na dodatek w takim zabawnym czarnym płaszczu. Matoga przedstawił nas sobie dość niezręcznie, zakłopotany, ale nawet nie zapamiętałam oficjalnego imienia Czarnego Płaszcza, bo od razu odeszli na bok i słyszałam, że syn zarzucił ojca pretensjami: — Na miłość boską, tato, dlaczego tato ruszał ciało? Nie oglądał tato filmów? Każdy wie, że cokolwiek by się stało, ciała się nie rusza, dopóki nie przyjedzie Policja. Matoga bronił się słabo, jakby obezwładniało go to, że rozmawia z synem. Sądziłabym, że będzie odwrotnie, że rozmowa z własnym dzieckiem doda tylko sił.— On wyglądał okropnie, synu. Sam też byś się tak zachował. Udławił się czymś i cały był poskręcany, brudny… To przecież nasz sąsiad, nie chcieliśmy go tak zostawić na podłodze jak, jak… — szukał słów. — …Zwierzę — uściśliłam, podchodząc do nich bliżej; nie mogłam znieść, że Czarny Płaszcz tak sztorcuje ojca. — Udławił się kością z ukłusowanej Sarny. Zemsta zza grobu. Czarny Płaszcz spojrzał na mnie przelotnie i zwrócił się do ojca: — Może być tata oskarżony o utrudnianie śledztwa. I pani też. — No chyba żartujesz, to by dopiero było. I mieć tu syna prokuratora. Tamten postanowił zakończyć tę żenującą rozmowę. — Tato, dobra. Potem będziecie musieli oboje złożyć oświadczenia. Możliwe, że zrobią mu sekcję. Klepnął Matogę w ramię gestem czułości, w której była dominacja, jakby mówił: dobra, kochany staruszku, teraz ja wezmę sprawy w swoje ręce. Potem zniknął w domu zmarłego, a ja, nie czekając na jakiekolwiek rozstrzygnięcia, poszłam do domu, zziębnięta, ze zdartym gardłem. Miałam dość. Z moich okien widziałam, jak od strony wsi nadjeżdża odśnieżarka, zwana tutaj Białoruśką. Dzięki niej pod wieczór udało się wjechać pod dom karawanowi — długiemu, niskiemu, ciemnemu samochodowi z oknami zasłoniętymi czarnymi firankami. Lecz tylko wjechać. Gdy koło czwartej, tuż przed zmrokiem, wyszłam na taras, dostrzegłam z daleka ruchomą czarną plamę na drodze — to wąsaci mężczyźni pchali dzielnie karawan z ciałem kolegi pod górę, na wieczne odpoczywanie w Wiekuistej Światłości.* Zwykle cały dzień telewizor jest włączony, od śniadania. To mnie uspokaja. Gdy za oknem panuje zimowa mgła albo świt już po kilku godzinach dnia niezauważalnie przechodzi w Mrok, odnoszę wrażenie, że nie ma tam nic. Patrzy się na zewnątrz, a szyby odbijają tylko wnętrze kuchni, małe, zagracone centrum Wszechświata. To dlatego ta telewizja. Mam wielki wybór programów; antenę, podobną do emaliowanej miski, przywiózł mi kiedyś Dyzio. Jest kilkadziesiąt kanałów, ale to za dużo dla mnie. I dziesięć byłoby za dużo. I dwa też. Właściwie oglądam tylko pogodę. Znalazłam ten kanał, szczęśliwa, że można mieć wszystko, czego się potrzebuje, dlatego już nawet zapodziałam pilota. Od rana więc towarzyszy mi widok frontów atmosferycznych, piękne abstrakcyjne linie na mapach, niebieskie i czerwone, zbliżające się nieubłaganie od zachodu, znad Czech i Niemiec. Niosą powietrze, którym przed chwilą oddychała Praga, a może i Berlin. Napłynęło znad Atlantyku, przemknęło przez całą Europę, można powiedzieć, że to morskie powietrze tu, w górach. Szczególnie lubię, gdy pokazują mapy ciśnienia, które tłumaczą niespodziewaną oporność przy wstawaniu z łóżka albo ból kolan, albo jeszcze co innego — niewytłumaczalny smutek, który z pewnością ma naturę frontu atmosferycznego, kapryśna figura serpentinata w ziemskiej atmosferze.Wzruszają mnie zdjęcia satelitarne i krzywizna Ziemi. A więc to prawda, że żyjemy na powierzchni kuli, wystawieni na wzrok planet, porzuceni w wielkiej pustce, w której po Upadku światło zbiło się w małe okruchy i rozprysnęło? Toprawda. Powinno się nam o tym codziennie przypominać, bo zapominamy. Wydaje nam się, że jesteśmy wolni, a Bóg nam wybaczy. Osobiście sądzę inaczej. Każdy uczynek zamieniony w drobne drżenia fotonów wyruszy w końcu w Kosmos jak film i do końca świata będą go oglądały planety. Kiedy robię sobie kawę, podają zwykle prognozy pogody dla narciarzy. Przedstawiają chropawy świat gór, stoków i dolin, i kapryśną pokrywę śnieżną — szorstka skóra Ziemi tylko gdzieniegdzie pobielona jest obszarami śniegu. Wiosną miejsce narciarzy zajmują alergicy i obraz nabiera koloru. Miękkie linie ustalają obszary zagrożenia. Tam gdzie czerwony — natura atakuje najmocniej. Całą zimę czekała w uśpieniu, żeby teraz uderzyć w delikatny jak filigran układ odpornościowy Człowieka. Kiedyś nas w ten sposób zupełnie wykurzy. Przed weekendami pojawiają się prognozy pogody dla kierowców, ale ich rzeczywistość sprowadza się do kilku kresek rzadkich w kraju autostrad. Ten podział ludzi na trzy grupy — narciarzy, alergików i kierowców — bardzo mnie przekonuje. To dobra i prosta typologia. Narciarze to hedoniści. Niesie ich po stoku. Kierowcy zaś wolą wziąć los w swoje ręce, chociaż cierpi na tym często ich kręgosłup; wiadomo — życie jest ciężkie. Alergicy zaś — zawsze na wielkiej wojnie. Ja z pewnością jestem alergikiem. Życzyłabym sobie jeszcze kanału o gwiazdach i planetach. „TV Wpływy Kosmosu”. Taka telewizja też właściwie składałaby się z map, pokazywałaby linie wpływów, pola planetarnych rażeń. „Nad ekliptyką zaczyna wschodzić Mars, proszę szanownych widzów, wieczorem przetnie pas wpływów Plutona. Prosimy o pozostawienie samochodów w garażach i na zadaszonych parkingach, a także o pochowanie noży, uważne schodzenie do piwnicy, a póki ta planeta przechodzi przez znak Raka, apelujemy o unikanie kąpieli i wycofanie się rakiem z rodzinnych kłótni” — mówiłaby szczupła, eteryczna prezenterka. Wiedzielibyśmy, dlaczego spóźniły się dziś pociągi, a listonosz zakopał się w śniegu swoim cinquecento, i dlaczego nie udał się majonez, a ból głowy odszedł nagle sam, bez tabletki, tak samo znienacka, jak przyszedł. Znalibyśmy czas, kiedy można zacząć farbować włosy i na kiedy planować śluby. Wieczorem obserwuję Wenus, dokładnie śledzę przemiany tej pięknej Panny. Wolę ją jako Gwiazdę Wieczorną, kiedy pojawia się niby znikąd, jak wyczarowana, i schodzi za Słońcem w dół. Iskra odwiecznego światła. Właśnie o Zmroku dzieją się najciekawsze rzeczy, bo wtedy zacierają się proste różnice. Mogłabym żyć w wiecznym Zmierzchu.4. 999 śmierci„Ten, kto wątpi w to, co widzi, Prośby twoje ci wyszydzi. Słońce i Księżyc, gdyby tak wątpiły, Z nieba by zaraz ustąpiły”. Sarnią głowę pochowałam następnego dnia na moim cmentarzu przy domu. Włożyłam do dziury w ziemi prawie wszystko, co zabrałam z domu Wielkiej Stopy. Reklamówkę, na której zostały ślady krwi, powiesiłam na gałęzi śliwki, ku pamięci. Od razu napadało do niej śniegu, a nocny mróz zamienił go w lód. Biedziłam się długo, żeby wykopać jaki taki dół w zamarzniętej kamienistej glebie. Łzy marzły mi na policzkach. Na grobie, jak zwykle, położyłam kamień. Na moim cmentarzu było już sporo takich kamieni. Leżały tu: pewien stary Kot, którego truchło znalazłam w piwnicy, gdy kupiłam ten dom, i Kotka, wpółdzika, która umarła po porodzie razem ze swoimi Małymi. Lis, którego zabili robotnicy leśni, twierdząc, że był wściekły, kilka Kretów i zagryziona przez Psy Sarna z zeszłej zimy. To tylko niektóre Zwierzęta. Te, które znajdowałam martwe w lesie, we wnykach Wielkiej Stopy, przenosiłam tylko w inne miejsce, żeby przynajmniej ktoś się nimi pożywił. Z ładnie położonego cmentarzyka, nad stawem, na bardzo łagodnym zboczu, widać było cały chyba Płaskowyż. Też chciałabym tu leżeć i mieć stąd pieczę nad wszystkim, zawsze. Starałam się dwa razy dziennie robić obchód moich włości. Muszę ciągle mieć Lufcug na oku, skoro podjęłam już to zobowiązanie. Chodziłam po kolei do każdego z domów oddanych pod moją opiekę, a na koniec jeszcze wspinałam się na górkę, żeby ogarnąć jednym spojrzeniem cały nasz Płaskowyż. Z tej perspektywy widać było to, czego nie widać z bliska: ślady na śniegu dokumentowały tutaj zimą każdy ruch, nic nie mogło umknąć tej ewidencji, śnieg starannie jak kronikarz zapisywał kroki Zwierząt i ludzi, uwieczniał nieliczne ślady kół samochodów. Uważnie oglądałam nasze dachy — czy gdzieś nie zrobił się ze śniegu nawis, który mógłby potem oberwać rynny albo — nie daj Boże — zatrzymać się przy kominie, utknąć gdzieś i topnieć powoli, sącząc wodę pod dachówkami do środka. Przyglądałam się oknom, czy całe, czy podczas poprzedniej wizyty czegoś nie zaniedbałam, nie zostawiłam może zapalonego światła; obserwowałam też obejście, drzwi, bramy, szopy, składy drzewa. Byłam stróżem własności moich sąsiadów, gdy oni sami oddawali się zimowym pracom i rozrywkom w mieście — ja spędzałam tu za nich zimę, strzegłam ich domów przed zimnem i wilgocią i pilnowałam ich kruchego dobytku. W ten sposób wyręczałam ich w uczestniczeniu w Ciemnościach. Niestety, znowu dały o sobie znać moje Dolegliwości. Tak właśnie było, że nasilały się z powodu stresu i innych niezwykłych wydarzeń. Czasami wystarczyła nieprzespana Noc, żeby wszystko zaczynało mi dokuczać. Drżały mi ręce i miałam wrażenie, że przez członki przebiega mi prąd, jakby ciało spowijała niewidzialna siatka elektryczna i ktoś wymierzał mi drobne Kary, na chybił trafił. Wtedy bark czy nogi ogarniał niespodziewany, nieprzyjemny skurcz. Teraz czułam, jak zdrętwiała mi zupełnie stopa, ścierpła i kłuła. Idąc, ciągnęłam ją za sobą, utykałam. I jeszcze: od miesięcy miałam wciąż mokre oczy; łzy zaczynały płynąć nagle i bez powodu. Postanowiłam, że dziś mimo bólu wejdę na stok i spojrzę na wszystko z góry. Na pewno świat będzie na swoim miejscu. Może to mnie uspokoi i sprawi, że moje gardło rozluźni się i lepiej się poczuję. Wcale nie żałowałam Wielkiej Stopy. Ale gdy mijałam jego dom z daleka, przypomniało mi się jego martwe ciało kobolda w kawowym garniturze i potem przyszły mi do głowy ciała wszystkich znajomych żywych, szczęśliwe w swoich domach. I ja sama, moja stopa i chude, żylaste ciało Matogi, wszystko wydało mi się podszyte potwornym smutkiem, nie do zniesienia. Patrzyłam na czarno-biały krajobraz Płaskowyżu i zrozumiałam, że smutek jest ważnym słowem w definicji świata. Leży u podstaw wszystkiego, jest piątym żywiołem, kwintesencją. Pejzaż, który się przede mną otworzył, składał się z odcieni bieli i czerni, przeplecionych ze sobą liniami drzew na miedzach między polami. Tam gdzie trawy nie zostały wykoszone, śnieg nie zdołał przykryć pól jednorodną białą płaszczyzną. Źdźbła przebijały się przez jego pokrywę i z daleka wyglądało to tak, jakby wielka ręka właśnie zaczęła szkicować jakiś abstrakcyjny wzór, ćwiczyć się w krótkich pociągnięciach, delikatnych, subtelnych. Widziałam piękne figury geometryczne pól, pasy i prostokąty, każdy inny w swej strukturze, o własnym odcieniu, inaczej nachylony do pospiesznegozimowego Zmierzchu. I nasze domy, wszystkie siedem, rozrzucone były tutaj jak część natury, jakby wyrosły tu wraz z miedzami, także strumień i mostek na strumieniu, wszystko to wydawało się starannie zaprojektowane i ustawione być może tą samą ręką, która ćwiczyła się w szkicowaniu. Mogłabym i ja naszkicować mapę z pamięci. Nasz Płaskowyż miałby na niej kształt grubego półksiężyca, otoczonego z jednej strony Górami Srebrnymi, niedużym, niewysokim pasmem górskim, które jest wspólne dla nas i dla Czechów, a z drugiej, polskiej strony — Wzgórzami Białymi. Jest na nim tylko jedna osada — nasza. Wieś i miasteczko leżą w dole, na północnym wschodzie, tak jak cała reszta. Różnica poziomów między Płaskowyżem a resztą Kotliny Kłodzkiej nie jest duża, ale wystarczy, żeby się czuć tutaj trochę wywyższonym i patrzeć na wszystko z góry. Droga wspina się z dołu mozolnie, od północy dość łagodnie, ale zjazd z Płaskowyżu po wschodniej stronie jednak kończy się u nas dość stromo, co zimą bywa niebezpieczne. W czasie ostrych zim Dyrekcja Dróg, czy też jak się tam nazywa ta instytucja, wyłącza tę drogę z ruchu. Wtedy jeździmy nią nielegalnie, na własne ryzyko. O ile, oczywiście, mamy dobre samochody. Właściwie mówię o sobie. Matoga ma tylko motorower, a Wielka Stopa miał własne nogi. Tę stromą część nazywamy Przełęczą. Jest tam też w pobliżu kamieniste urwisko, lecz myliłby się ten, kto uznałby je za twór naturalny. Są to bowiem pozostałości dawnego kamieniołomu, który wgryzał się kiedyś w Płaskowyż i z pewnością w końcu by go zupełnie pożarł ustami koparek. Podobno są plany, żeby go znowu uruchomić, a wtedy znikniemy z powierzchni Ziemi, zjedzeni przez Maszyny. Przez Przełęcz prowadzi do wsi polna droga, przejezdna jedynie latem. Na zachodzie nasza droga łączy się z inną, większą, lecz jeszcze nie główną. Przy niej leży wieś, którą nazywam sobie Transylwanią, z powodu ogólnego nastroju, jaki w niej panuje. Są tam kościół, sklep, popsute wyciągi narciarskie i świetlica. Horyzont jest wysoki, więc wiecznie panuje tam Zmierzch. Takie mam wrażenie. Na samym końcu wsi jest jeszcze boczna droga, która prowadzi do fermy Lisów, ale ja raczej nie chodzę w tamtą stronę. Za Transylwanią, tuż przed wjazdem na międzynarodową trasę mamy ostry zakręt, na którym często dochodzi do wypadków. Dyzio nazwał go Zakrętem Wołowe Serce, ponieważ widział, jak kiedyś z ciężarówki jadącej z ubojni należącej do miejscowego tuza wypadła skrzynka z podrobami i krowie serca rozsypały się po drodze; przynajmniej tak twierdzi. Wydaje mi się to dosyć makabryczne i nie wiem naprawdę, czy mu się to wszystko nie przywidziało. Dyzio bywa czasem przewrażliwiony na punkcie niektórych tematów. Asfalt łączy ze sobą miasta w Kotlinie. Przy dobrej pogodzie można z naszego Płaskowyżu zobaczyć i drogę, i nawleczone na nią Kudowę, Lewin, a nawet na północy, daleko, Nową Rudę, Kłodzko i Ząbkowice, które przed wojną nazywały się Frankenstein. To już daleki świat. Ja zwykle moim Samurajem jeździłam do miasta przez Przełęcz. Za nią można było skręcić w lewo i podjechać pod granicę, która wiła się kapryśnie i łatwo było przez nią przejść niezauważalnie na każdym dłuższym spacerze. Często mi się to zdarzało przez nieuwagę, gdy podczas swojego obchodu trafiałam aż tutaj. Ale czasami lubiłam ją też przekraczać specjalnie, z rozmysłem, tam i z powrotem. Kilkanaście, kilkadziesiąt razy. Bawiłam się tak z pół godziny — w przechodzenie przez granicę. Sprawiało mi to przyjemność, bo pamiętałam czas, kiedy nie było to możliwe. Podoba mi się przekraczanie granic. Zwykle najpierw sprawdzałam dom Profesorostwa, mój ulubiony. Był mały i prosty. Milczący, samotny domek o białych ścianach. Oni sami bywali w nim rzadko, raczej ich dzieci pojawiały się tu z przyjaciółmi i wtedy wiatr niósł ich hałaśliwe głosy. Dom z otwartymi okiennicami, oświetlony i wypełniony głośną muzyką, wydawał się trochę oszołomiony i ogłuszony. Można powiedzieć, że z tymi rozdziawionymi otworami okiennymi wyglądał gapowato. Wracał do siebie, gdy oni wyjeżdżali. Jego słabą stroną był stromy dach. Śnieg zsuwał się z niego i leżał do maja pod północną ścianą, przez którą wilgoć przenikała do wnętrza. Musiałam wtedy odśnieżać, co zwykle jest ciężką, niewdzięczną pracą. Wiosną moim zadaniem była troska o ogródek — posadzenie kwiatków i pielęgnowanie tych, które już rosły na kamienistym spłachetku ziemi przed domem. To robiłam z przyjemnością. Zdarzało się, że potrzebne były drobne naprawy, wówczas dzwoniłam do Profesorostwa do Wrocławia i oni przesyłali mi pieniądze na konto. Wtedy musiałam sama zamówić robotników i przypilnować prac. Zauważyłam też tej zimy, że w ich piwnicy zamieszkały Nietoperze, całkiem sporą rodziną. Kiedyś musiałam tam wejść, wydawało mi się bowiem, że słyszę z dołu cieknącą wodę. To by dopiero było, gdyby pękła rura. Zobaczyłam je śpiące, zbite w gromadkę, u kamiennego sklepienia; wisiały bez ruchu, a jednak miałam wrażenie, że obserwują mnie przez sen, że światło żarówki odbija się w ich otwartych oczach. Pożegnałam się z nimi szeptem do wiosny i nie stwierdziwszy awarii, na palcach wróciłam na górę. W domu Pisarki zalęgły się zaś Kuny. Nie nadałam im żadnych imion, bo nie potrafiłam ich ani policzyć, ani od siebie odróżnić. To, że niełatwo jest je ujrzeć, stanowi ich szczególną Właściwość, są jak duchy. Pojawiają się i znikają tak szybko, że nie wierzy się w to, co się zobaczyło. Pięknymi Zwierzętami są Kuny. Mogłabym je mieć w herbie, gdyby była taka potrzeba. Wydają się lekkie i niewinne, ale to tylko pozory. W rzeczywistości są to groźne i przebiegłe Istoty. Prowadzą swoje małe wojny z Kotami, Myszami i Ptakami. Walczą między sobą. W domu Pisarki wcisnęły się między dachówki a ocieplenie strychu i, podejrzewam, sieją tam spustoszenie, niszcząc wełnę mineralną i wygryzając dziury w drewnianych płytach. Pisarka zjeżdżała zazwyczaj w maju, samochodem wyładowanym pod sufit książkami i egzotyczną żywnością. Pomagałamjej się rozpakować, bo miała chory kręgosłup. Chodziła w kołnierzu ortopedycznym, podobno miała kiedyś wypadek. A może kręgosłup popsuł jej się od pisania. Przypominała kogoś, kto przetrwał Pompeje — jakby cała była przysypana popiołem; jej twarz była popielata, i kolor ust, i szare oczy, i długie włosy ciasno ściągnięte gumką i upięte na czubku głowy w mały kok. Gdybym ją znała trochę gorzej, na pewno przeczytałabym jej książki. Ale ponieważ znałam ją lepiej, bałam się po nie sięgnąć. Może znalazłabym tam siebie opisaną w sposób, którego nie potrafiłabym pojąć. Albo moje ukochane miejsca, które dla niej są zupełnie czym innym niż dla mnie. W jakimś sensie takie osoby jak ona, te, które władają piórem, bywają niebezpieczne. Narzuca się od razu podejrzenie fałszu — że taka osoba nie jest sobą, tylko okiem, które bezustannie patrzy, a to, co widzi, zamienia w zdania; w ten sposób okrawa rzeczywistość ze wszystkiego, co w niej najważniejsze, z niewyrażalności. Spędzała tutaj czas do końca września. Raczej nie wychodziła z domu; czasem tylko, gdy upał pomimo naszego wiatru stawał się nieznośny i lepki, kładła swoje popieliste ciało na leżaku i bez ruchu tkwiła na słońcu, szarzejąc jeszcze bardziej. Gdybym mogła zobaczyć jej stopy, może okazałoby się, że ona też nie jest Istotą ludzką, ale jakąś inną odmianą bytu. Rusałką logosu, sylfidą. Czasami przyjeżdżała do niej przyjaciółka, ciemnowłosa, silna kobieta z jaskrawo pomalowanymi ustami. Miała na twarzy znamię, brązową myszkę, co znaczy, jak mniemam, że Wenus w momencie jej Narodzin znajdowała się w pierwszym domu. Wtedy razem gotowały, jakby im obu przypomniały się atawistyczne rodzinne rytuały. Kilka razy zeszłego lata jadłam z nimi: ostra zupa z mlekiem kokosowym, placki ziemniaczane z kurkami. Dobrze gotowały, smacznie. Ta przyjaciółka była dla Popielistej bardzo czuła i opiekowała się nią, jakby tamta była dzieckiem. Z pewnością wiedziała, co robi. Najmniejszy dom, pod mokrym laskiem, zakupiła niedawno hałaśliwa rodzina z Wrocławia. Ci mieli dwoje otyłych, rozpuszczonych dzieci, nastolatków, i sklep spożywczy na Krzykach. Dom miał być przebudowany i zamieniony w dworek polski — dobuduje mu się kiedyś kolumny i ganek, z tyłu będzie basen. Tak mi opowiadał ich ojciec. Lecz najpierw wszystko zostało ogrodzone odlewanym z betonu płotem. Płacili mi hojnie i prosili, żeby codziennie zaglądać do środka, czy nikt się tam nie włamał. Sam dom był stary, zniszczony i sprawiał wrażenie, jakby chciał, żeby zostawiono go w spokoju, żeby sobie murszał ku przyszłości. W tym roku czekała go jednak rewolucja, już przywieziono góry piasku i zwalono przed bramą. Wiatr zwiewał ciągle folię, którą je okryto, rozkładanie jej z powrotem kosztowało mnie wiele trudu. Na swoim terenie mieli małe źródło i planowali tam zrobić stawy rybne, wymurować grill. Nazywali się Studzienni. Długo zastanawiałam się, czy mam im nadać jakieś swoje imię, lecz potem uznałam, że jest to jeden z dwóch znanych mi przypadków, kiedy nazwisko pasuje do Człowieka. Byli to rzeczywiście ludzie ze studni — tacy, co to wpadli do niej dawno temu i teraz na jej dnie urządzali sobie swoje życie, myśląc, że studnia jest całym światem. Ostatni dom, tuż przy drodze, był domem do wynajęcia. Najczęściej brały go młode małżeństwa z dziećmi, te szukające natury na weekend. Czasami kochankowie. Bywało, że i podejrzane typy, które upijały się wieczorem i całą Noc pokrzykiwały pijacko, a potem spały do południa. Wszyscy oni przemykali przez nasz Lufcug jak cienie. Na jeden weekend. Jednochwilowi. Mały, wyremontowany bezosobowo domek należał do najbogatszego Człowieka w okolicy, który w każdej dolinie i na każdym płaskowyżu posiadał coś na własność. Facet nazywał się Wnętrzak — i to był właśnie ten drugi przypadek, kiedy nazwisko samo z siebie pasuje do właściciela. Podobno kupił dom ze względu na ziemię, na której ten dom stał. Podobno kupował ziemię, żeby ją kiedyś zamienić w kamieniołom. Podobno cały Płaskowyż nadaje się na kamieniołom. Podobno żyjemy tutaj na żyle złota, które nazywa się granit. Musiałam się naprawdę starać, żeby to wszystko ogarnąć. I jeszcze mostek, czy jest w porządku i czy woda nie podmyła wsporników, które mu dobudowano po ostatniej powodzi. I czy woda nie narobiła dziur. Kiedy kończyłam obchód, rozglądałam się jeszcze wokół i właściwie powinnam się czuć szczęśliwa, że wszystko jest. Przecież mogłoby tego po prostu nie być. Mogłaby być tylko trawa — wielkie kępy stepowej trawy smagane wiatrem i rozety dziewięćsiłu. Tak by to mogło wyglądać. Albo w ogóle nic — puste miejsce w kosmicznej przestrzeni. A może tak właśnie byłoby dla wszystkich lepiej. Kiedy wędrowałam na swoich obchodach polami i nieużytkami, lubiłam sobie wyobrażać, jak to wszystko będzie wyglądało za miliony lat. Czy będą te same rośliny? A kolor nieba, czy będzie taki sam? Czy poruszą się płyty tektoniczne i wypiętrzy się tu pasmo wysokich gór? Albo czy powstanie tu morze i wśród leniwego ruchu fal znikną racje, żeby używać słowa „miejsce”? Jedno jest pewne — tych domów tutaj nie będzie, mój wysiłek jest bardzo znikomy, mieści się na główce szpilki, właśnie tak jak i moje życie. O tym należałoby pamiętać. Potem, kiedy wychodziłam poza nasze opłotki, krajobraz się zmieniał. Tu i ówdzie sterczały z niego wykrzykniki, wbite ostre igły. Kiedy wzrok się o nie zaczepiał, drżały mi powieki; oko kaleczyło się o te drewniane budowle postawione na polach, na miedzach, na skraju lasu. Było ich na całym Płaskowyżu osiem, dokładnie to wiedziałam, bo miałam z nimi do czynienia, jak Don Kichot z wiatrakami. Zbijało się je z drewnianych bali, na krzyż, całe składały się z krzyży. Miały cztery nogi te pokraczne figury, a na nich tkwił szałas z oknami strzelniczymi. Ambony. Zawsze mnie ta nazwa zdumiewała i denerwowała. Bo czego nauczało się z tych ambon? Jaką głosiło ewangelię? Czy to nie szczyt pychy, nie diabelski pomysł, żeby miejsce, z którego się zabija, nazwać amboną? Widzę jeszcze ich obraz. Mrużę oczy i w ten sposób rozmywam ich kształt, tak że znikają. Tylko dlatego to robię, że nie mogę znieść ich obecności. Lecz prawdą jest, że kto czuje Gniew, a nie działa, szerzy zarazę. Tak mówi nasz Blake.Gdy tak stałam, patrząc na ambony, mogłam się w każdej chwili odwrócić, żeby ująć poszarpaną, ostrą linię horyzontu delikatnie jak włos. Zajrzeć poza nią. Tam są Czechy. Tam ucieka Słońce, gdy już się naogląda tutaj tych okropności. Tam schodzi na Noc moja Panna. O tak, Wenus chodzi spać do Czech. Wieczory spędzałam w następujący sposób: siadałam w kuchni przy dużym stole i zajmowałam się tym, co najbardziej lubię. Oto mój duży kuchenny stół, na nim otrzymany od Dyzia komputer, w którym używałam raczej tylko jednego programu. Oto „Efemerydy”, papier do notatek, kilka książek. Suche muesli, które podjadam w czasie pracy, i czajniczek czarnej herbaty; innej nie pijam. Właściwie mogłabym wszystko obliczać ręcznie i może nawet trochę żałuję, że tego nie robiłam. Ale kto dziś jeszcze używa suwaka logarytmicznego? Lecz gdyby kiedyś trzeba było obliczyć na pustyni jakiś Horoskop, bez komputera, bez elektryczności i bez żadnych Narzędzi, to dałabym sobie radę. Potrzebowałabym do tego tylko moich „Efemeryd”, i dlatego gdyby mnie ktoś nagle zapytał (ale niestety nikt tego nie zrobi), jaką książkę zabrałabym na bezludną wyspę, odpowiedziałabym, że właśnie tę. „Efemerydy planet. 1920–2020”. Interesowało mnie, czy w Horoskopach ludzi widać datę ich śmierci. Śmierć w Horoskopie. Jak to wygląda. Jak się przejawia. Które planety grają rolę Mojr? Tu na dole, w świecie Urizena, działa prawo. Od nieba gwiaździstego po moralne sumienie. To surowe prawo, bez zmiłowania i bez wyjątków. Skoro jest porządek Narodzin, to dlaczego nie miałoby być porządku Śmierci? Zebrałam przez te wszystkie lata tysiąc czterdzieści dwie daty urodzin i dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć dat śmierci i nadal prowadzę swoje małe badania. Projekt bez unijnych dotacji. Kuchenny. Zawsze uważałam, że Astrologii należy uczyć się przez praktykę. Jest to porządna wiedza, w dużej mierze empiryczna i tak samo naukowa jak psychologia, powiedzmy. Trzeba dokładnie obserwować kilka osób ze swojego otoczenia i kojarzyć momenty ich życia z układem planet. Trzeba też sprawdzać i analizować te same Wydarzenia, w których uczestniczą różni ludzie. Bardzo szybko da się zauważyć, że podobne astrologiczne wzory opisują podobne zdarzenia. Wtedy właśnie dochodzi się do inicjacji — o tak, porządek istnieje i jest na wyciągnięcie ręki. Ustalają go gwiazdy i planety, niebo zaś jest szablonem, według którego powstaje wzór naszego życia. Po dłuższych studiach będzie można tu na Ziemi zgadywać po drobnych detalach ułożenie planet na niebie. Popołudniowa burza, list, który listonosz wcisnął w szparę drzwi, popsuta żarówka w łazience. Nic nie jest w stanie się wymknąć temu porządkowi. Na mnie działa to jak alkohol albo jeden z tych nowych narkotyków, które, tak sobie wyobrażam, napełniają człowieka czystym zachwytem. Trzeba mieć oczy i uszy otwarte, kojarzyć fakty. Widzieć podobieństwo tam, gdzie inni widzą całkowitą odmienność, pamiętać, że pewne wydarzenia dzieją się na różnych poziomach lub, mówiąc innymi słowy, wiele zdarzeń jest aspektami tego samego. I że świat jest wielką siecią, że jest całością i nie ma żadnej rzeczy, która byłaby osobna. Że każdy, najmniejszy nawet fragment świata związany jest z innymi skomplikowanym Kosmosem korespondencji, które trudno jest przeniknąć zwykłemu umysłowi. Tak to działa. Niczym japońskie auto. Dyzio, który potrafił rozpływać się w swoich dywagacjach na temat dziwacznych symboli Blake’a, nie podzielał mojej pasji do Astrologii. To dlatego że Dyzio urodził się za późno. Jego pokolenie ma Plutona w Wadze, co trochę osłabia ich czujność. I próbują zbilansować piekło. Nie sądzę, żeby im się to udało. Może umieją pisać projekty i aplikacje, ale większość z nich straciła czujność. Dorastałam w pięknej epoce, która już, niestety, przeminęła. Była w niej wielka gotowość do zmian i umiejętność snucia rewolucyjnych wizji. Dziś już nikt nie ma odwagi wymyślić niczego nowego. Bez przerwy mówi się tylko, jak jest, i rozwija się stare pomysły. Rzeczywistość się zestarzała, stetryczała, bo przecież podlega ona zdecydowanie takim samym prawom jak każdy żywy organizm — starzeje się. Jej najdrobniejsze składniki — sensy, ulegają apoptozie jak komórki ciała. Apoptoza to śmierć naturalna, spowodowana zmęczeniem i wyczerpaniem materii. Po grecku to słowo znaczy „opadanie płatków”. Światu opadły płatki. Ale potem musi przyjść coś nowego; zawsze tak było — czy nie jest to zabawny paradoks? Uran jest w Rybach, ale gdy przejdzie w znak Barana, zacznie się nowy cykl i rzeczywistość urodzi się na nowo. Wiosną za dwa lata. Studiowanie Horoskopów dawało mi przyjemność, nawet kiedy odkrywałam te porządki śmierci. Ruch planet zawsze jest hipnotyczny, piękny, nie da się go ani zatrzymać, ani przyspieszyć. Dobrze jest sobie pomyśleć, że ów porządek wykracza daleko poza czas i miejsce Janiny Duszejko. Dobrze jest na czymś całkowicie polegać.Więc tak: dla oznaczenia śmierci naturalnej rozpatrujemy pozycje hylegu, czyli ciała, które ssie dla nas życiową energię z Kosmosu. W urodzeniach dziennych jest nim Słońce, w nocnych — Księżyc, a w niektórych przypadkach — hylegiem zostajewładca Ascendentu. Śmierć następuje zazwyczaj wówczas, kiedy hyleg osiąga jakiś radykalnie nieharmonijny aspekt z władcą ósmego domu lub z planetą w nim położoną. Rozważając zagrożenie śmiercią gwałtowną, musiałam wziąć pod uwagę hyleg, jego dom i planety w tym domu posadowione. Zwracałam przy tym uwagę, która z planet szkodliwych — Mars, Saturn, Uran — jest silniejsza od hylegu i tworzy z nim zły aspekt. Tamtego dnia siadłam do pracy i wyciągnęłam z kieszeni pomiętą kartkę, na której zapisałam dane Wielkiej Stopy, żeby sprawdzić, czy jego śmierć odwiedziła go we właściwym czasie. Kiedy wstukiwałam datę jego urodzenia, rzuciłam okiem na samą kartkę papieru z danymi. Zobaczyłam, że zapisałam je na kalendarzu polowań, kartka nazywała się „Marzec”. W tabelce rozmieszczone były figurki Zwierząt, na które można było polować w marcu. Horoskop wyskoczył przede mną na ekranie i na godzinę uwięził mój wzrok. Najpierw spojrzałam na Saturna. To Saturn w znaku stałym bywa nierzadko sygnifikatorem śmierci wskutek uduszenia, udławienia czy powieszenia. Męczyłam się nad Horoskopem Wielkiej Stopy dwa wieczory, aż zadzwonił Dyzio i musiałam odwieść go od pomysłu odwiedzin. Jego stary dzielny maluch ugrzązłby w tym rozmokłym śniegu. Niechże sobie ten złoty chłopiec tłumaczy Blake’a u siebie w robotniczym hotelu. Niechże w ciemni swojego umysłu wywołuje z angielskich negatywów polskie zdania. Lepiej by było, gdyby przyjechał w piątek, wtedy opowiedziałabym mu wszystko i przedstawiła na dowód precyzyjny porządek gwiazd. Muszę uważać. Teraz odważę się to powiedzieć: nie jestem dobrym Astrologiem, niestety. W moim charakterze tkwi pewna przypadłość, która zaciemnia obraz rozłożenia planet. Patrzę na nie przez swój lęk i mimo pozorów pogody ducha, którą mi naiwnie i prostodusznie przypisują ludzie, widzę wszystko jak w ciemnym lustrze, jak przez przydymioną szybę. Oglądam świat tak samo, jak inni patrzą na zaćmione Słońce. Tak ja widzę zaćmioną Ziemię. Widzę, jak poruszamy się po omacku w wiecznym Mroku, jak Chrabąszcze złapane do pudełka przez okrutne dziecko. Łatwo jest nas uszkodzić i skrzywdzić, połamać na kawałki nasze misternie sklecone, cudaczne istnienie. Wszystko odczytuję jako nienormalne, straszne i zagrażające. Widzę tylko Katastrofy. Ale skoro początkiem jest Upadek, to czy można upaść jeszcze niżej? W każdym razie znam datę swej własnej śmierci i dzięki temu czuję się wolna.5. Światło w deszczu„Więzienia budowane są z kamieni Prawa, burdele z cegieł Religii”. Uderzenie, dalekie puknięcie, jakby ktoś w sąsiednim pokoju walnął w nadmuchaną papierową torebkę. Usiadłam na łóżku ze strasznym przeczuciem, że dzieje się coś złego i że ten dźwięk mógł być wyrokiem na czyjeś życie. Pojawiły się następne, więc zaczęłam ubierać się w pośpiechu, niezbyt przytomna. Zatrzymałam się na środku pokoju, zaplątana w sweter, nagle bezsilna — co robić? Jak zwykle w takie dni była piękna pogoda, bóg pogody widocznie sprzyja myśliwym. Słońce świeciło oślepiająco, dopiero wzeszło, jeszcze czerwone z wysiłku, i rzucało długie, senne cienie. Wyszłam przed dom i znowu wydawało mi się, że wyprzedzą mnie Dziewczynki, wybiegną prosto w śnieg, ciesząc się z dnia, że przyszedł, i będą tak jawnie i bezwstydnie pokazywać swoją radość, że zarażę się nią. Rzucę do nich śnieżną kulkę, a one potraktują to jako pozwolenie na wszelkie możliwe szaleństwa i ruszą zaraz w chaotyczne gonitwy, w których goniąca nagle zmienia się w uciekającą i z sekundy na sekundę inny staje się powód tego biegu, a ich radość w końcu robi się tak wielka, że nie ma innego sposobu, żeby ją wyrazić, tylko biegać naokoło domu — jak szalone. Znowu poczułam na policzkach łzy — może powinnam iść z tym do lekarza Alego, który jest dermatologiem, ale zna się na wszystkim i wszystko rozumie. Moje oczy muszą być całkiem chore. Gdy szybko szłam do Samuraja, zdjęłam ze śliwki reklamówkę pełną lodu i ważyłam teraz w ręku jej ciężar. „Die kalte Teufelshand”, przypomniało mi się z daleka, z przeszłości. To „Faust”? Zimna pięść diabła. Samuraj odpalił za pierwszym razem i pokornie, jakby znał mój stan, ruszył przez śnieg. Zaterkotały z tyłu szpadle i zapasowe koło. Trudno było zlokalizować, skąd dochodzą strzały; odbijały się od ściany lasu, zwielokrotniały. Pojechałam w kierunku przejścia i jakieś dwa kilometry za urwiskiem zobaczyłam ich samochody — wypasione dżipy i małą ciężarówkę. Jakiś Człowiek stał przy nich i palił papierosa. Dodałam gazu i przejechałam tuż obok tego obozu. Samuraj widocznie wiedział, o co mi chodzi, bo z entuzjazmem rozbryzgiwał naokoło mokry śnieg. Człowiek biegł za mną kilka metrów i machał rękami, pewnie próbował mnie zatrzymać. Ale nie zwracałam na niego uwagi. Zobaczyłam ich, jak szli luźną tyralierą. Dwudziestu, trzydziestu mężczyzn w zielonych mundurach, w panterkach i tych idiotycznych kapeluszach z piórkiem. Zatrzymałam samochód i pobiegłam w ich kierunku. Po chwili rozpoznałam kilku z nich. I oni też mnie zobaczyli. Patrzyli na mnie zdziwieni i rzucali ku sobie rozbawione spojrzenia. — Co się tu, do cholery, dzieje? — krzyknęłam. Jeden z nich, pomocnik, podszedł do mnie. Był to ten sam wąsaty mężczyzna, który przyszedł po mnie z drugim w dniu śmierci Wielkiej Stopy. — Pani Duszejko, niech się pani tu nie zbliża, to niebezpieczne. Proszę stąd odejść. Strzelamy. Zamachałam mu rękami przed twarzą. — To wy się stąd wynoście. Bo zadzwonię na Policję. Podszedł do nas drugi, który odłączył się od tyraliery, jego nie znałam. Był ubrany w klasyczny myśliwski strój, z kapeluszem. Tyraliera ruszyła; trzymali przed sobą strzelby. — Nie ma takiej potrzeby, proszę pani — odezwał się grzecznie. — Tutaj jest już Policja — uśmiechnął się protekcjonalnie. Rzeczywiście, z daleka zobaczyłam brzuchatą postać Komendanta Policji. — Co jest? — krzyknął ktoś. — Nic, nic, to ta starsza pani z Lufcugu. Chce wezwać Policję — w jego głosie zabrzmiała ironia. Znienawidziłam go. — Pani Duszejko, niech się pani nie wygłupia — odezwał się polubownie Wąsaty. — My tu naprawdę strzelamy. — Nie wolno wam strzelać do żywych Istot! — krzyknęłam na cały głos. Wiatr porwał mi te słowa prosto z ust i poniósł przez cały Płaskowyż. — Wszystko jest w porządku, niech pani jedzie do domu. Strzelamy do bażantów — uspokajał mnie Wąsaty, jakby nie zrozumiał mojego protestu. Ten drugi rzucił słodkim głosem: — Nie dyskutuj z nią, to wariatka. Wtedy ogarnął mnie Gniew, prawdziwy, można powiedzieć, że Boży. Zagarnął mnie gdzieś od środka gorącym uderzeniem.Poczułam się błogo w tej energii; wydawało mi się, że uniosła mnie w powietrze, mały wielki wybuch we wszechświecie mojego ciała. Palił się we mnie ogień, neutronowa gwiazda. Wyrwałam się do przodu i pchnęłam mężczyznę w głupim kapeluszu tak mocno, że upadł w śnieg, zupełnie zaskoczony. A gdy Wąsaty rzucił mu się na pomoc, zaatakowałam Wąsatego, uderzyłam go w ramię z całej siły. Jęknął z bólu. Nie należę do słabych dziewczątek. — Hej, hej, kobieto, co to za narowy? — Miał wykrzywione bólem usta i starał się złapać mnie za ręce. Wtedy podbiegł od tyłu ten sam, który stał przy samochodach, widocznie jechał za mną, i chwycił mnie w kleszczowy uścisk. — Odprowadzę panią do samochodu — powiedział mi do ucha, ale wcale mnie nie chciał odprowadzić, ciągnął mnie do tyłu tak, że upadłam. Wąsaty pomógł mi się podnieść, ale odepchnęłam go ze wstrętem. Nie miałam żadnych szans. — Niech się pani nie denerwuje. Jesteśmy w prawie. Tak powiedział: „w prawie”. Otrzepałam się ze śniegu i ruszyłam do samochodu. Trzęsłam się ze zdenerwowania, potykałam. Tyraliera tymczasem zniknęła w niskich zaroślach, młodych wierzbach na podmokłym terenie. Za chwilę znowu usłyszałam strzały; strzelali do Ptaków. Wsiadłam do auta i siedziałam bez ruchu z rękami na kierownicy, ale musiało minąć trochę czasu, zanim byłam zdolna ruszyć. Jechałam do domu, płacząc z bezsilności. Trzęsły mi się ręce i wiedziałam już, że to się źle skończy. Samuraj z westchnieniem ulgi stanął przed domem i miałam wrażenie, że we wszystkim jest po mojej stronie. Przytuliłam twarz do kierownicy. Smutno odezwał się klakson, jak zawołanie. Jak krzyk żałoby. Moje Dolegliwości pojawiają się zdradziecko, nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdą. Coś się wtedy dzieje w moim ciele, zaczynają mnie boleć kości. Jest to ból nieprzyjemny, ckliwy, tak go nazywam. Trwa bez przerwy, nie znika godzinami, a czasem całymi dniami. Nie można się ukryć przed tym bólem, nie ma na niego tabletki ani zastrzyku. Musi boleć, tak samo jak rzeka musi płynąć, a ogień płonąć. Przypomina złośliwie, że składam się z materialnych cząstek, które przemijają w każdej sekundzie. Może dałoby się do niego przyzwyczaić? Żyć z nim tak, jak ludzie mieszkają w mieście Oświęcimiu albo Hiroszimie i wcale nie myślą o tym, co się tutaj przedtem stało. Po prostu żyją. Lecz po tych bólach kości przychodzi ból brzucha, wnętrzności, wątroby, wszystkiego, co tam w środku mamy, nieustający. Jest go w stanie ukoić na jakiś czas glukoza, którą zawsze noszę w kieszeni we fiolkach. Nigdy nie wiem, kiedy może pojawić się Atak, kiedy poczuję się gorzej. Czasami mam wrażenie, że w rzeczywistości składam się z samych objawów choroby, jestem fantomem zbudowanym z bólu. Gdy trudno mi sobie znaleźć miejsce, wyobrażam sobie, że na brzuchu, od szyi do krocza mam błyskawiczny zamek i że go powoli rozsuwam, z góry na dół. I potem wysuwam ręce z rąk, a nogi z nóg, i wyciągam głowę z głowy. Wydobywam się z własnego ciała, a ono spada ze mnie jak stare ubranie. Jestem drobniejsza i delikatna, prawie przezroczysta. Mam ciało jak Meduza, białe, mleczne, fosforyzujące. Jedynie ta fantazja jest w stanie przynieść mi ulgę. O tak, wtedy jestem wolna.* Pod koniec tego tygodnia, w piątek, umówiłam się z Dionizym później niż zwykle, czułam się bowiem na tyle źle, że postanowiłam wybrać się do lekarza. Siedziałam w poczekalni w kolejce i przypomniało mi się, jak poznałam doktora Alego. W zeszłym roku znowu poparzyło mnie Słońce. Musiałam wyglądać dość żałośnie, skoro wystraszone pielęgniarki z recepcji zaprowadziły mnie wprost na oddział. Tam kazały mi czekać, a że byłam głodna, wyjęłam z torby ciastka posypane kokosem i wsuwałam je. Lekarz pojawił się po chwili. Był jasnobrązowy jak włoski orzech. Popatrzył na mnie i powiedział: — Ja też lubię w i e w i ó r k i kokosowe. Tym mnie do siebie przekonał. Okazało się, że miał pewną swoją Właściwość — jak ludzie, którzy uczyli się polskiego już w dorosłym życiu, czasami zamieniał jedne słowa na zupełnie inne. — Zaraz r o z p a c z ę, co pani dolega — powiedział tym razem. Bardzo skrupulatnie zajął się ten Człowiek moimi Dolegliwościami, nie tylko skórnymi. Jego ciemna twarz była zawsze spokojna. Bez pośpiechu opowiadał mi jakieś zawiłe anegdoty, badając w tym czasie puls i ciśnienie. O, na pewno bardzo daleko wykraczał poza obowiązki dermatologa. Ali, który pochodził z Bliskiego Wschodu, miał bardzo tradycyjne i solidne metody leczenia chorób skóry — kazał paniom w aptece przygotowywać niezwykle wymyślne maści i smarowidła, składającesię z wielu składników i pracochłonne. Domyślałam się, że nie lubili go z tego powodu okoliczni aptekarze. Jego mikstury miały zadziwiające kolory i szokujące zapachy. Może Ali wierzył, że leczenie wysypek alergicznych musi być równie spektakularne jak same wysypki. Dziś z uwagą oglądał też siniaki, które miałam na ramionach. — Skąd to przyszło? Zbagatelizowałam sprawę. Niewielkie uderzenie zawsze wystarczało, żebym miała przez miesiąc czerwoną plamę. Zaglądnął mi też do gardła, obmacał węzły chłonne, osłuchał płuca. — Proszę, żeby mi pan dał coś, co by mnie znieczuliło — powiedziałam. — Na pewno są takie leki. To by mi się podobało. Żebym nie czuła, nie martwiła się, żebym spała. Czy to możliwe? Wziął się do wypisywania recept. Nad każdą długo się zastanawiał, gryząc koniec długopisu, w końcu dostałam cały ich plik i każde lekarstwo miało być robione na zamówienie.* Wróciłam do domu późno. Już od dawna było ciemno, a od wczoraj wiał halny, więc śnieg topniał w oczach i padał straszny deszcz ze śniegiem. Na szczęście w piecu ni
Prowadź swój pług przez kości umarłych ebook pdf,mobi,epub
Prowadź swój pług przez kości umarłych to powieść laureatki literackiej Nagrody Nobla 2018 roku, Olgi Tokarczuk. To także opowieść nominowana do Nagrody Literackiej Nike 2010. Kolejna niebanalna i zmuszająca do rozmyślań opowieść a zrazem thriller morlano-ekologiczny.
Fabuła:
Pasjonująca się astrologią i tłumaczeniem utworów Williama Blake’a, emerytowana wiejska nauczycielka języka angielskiego i geografii oraz dozorczyni domków letniskowych, Janina Duszejko, w przeszłości zajmowała się budową mostów. Teraz, prócz wspomnianych zajęć, poświecą się walce o prawa zwierząt, które są jej ogromną miłością. Nikt nie zwraca uwagi na czcze gadanie Duszejkowej, wszak to dziwaczka nieustannie patrząca w gwiazdy.
Kiedy w okolicy przydarza się seria dziwnych zgonów kłusowników oraz osób, które wcześniej krzywdziły zwierzęta, kobieta wyłuszcza swoją teorię dotycząca tych wydarzeń. Janina twierdzi, że zbrodni tych dokonują zwierzęta, które karzą w ten sposób swoich oprawców. Policja i okoliczni mieszkańcy ignorują jej wywody, uważając je za śmieszne i naiwne gadanie pomylonej dziwaczki. Jednak kiedy sprawy przybierają coraz dziwniejszy obrót, ludzie zaczynają zastawiać się, czy aby Duszejkowa nie ma racji, przecież ona umie czytać z gwiazd i czy wysnuta przez nią teoria nie jest aby prawdziwa?
Czytelnicy cenią Prowadź swój pług przez kości umarłych za doskonały klimat, nieoczywistą zagadkę i zaskakujące zakończenie.
Na podstawie powieści Prowadź swój pług przez kości umarłych powstała w 2017 roku adaptacja filmowa w reżyserii Agnieszki Holland i Kasi Adamik, zatytułowana Pokot.
Rekomendacje:
To dobry starter do dalszej literackiej przygody z naszą noblistką. Fabularnie bardzo ciekawa i równocześnie pokazująca jakim „orężem” posługuje się autorka.- Katarzyna Denisiuk – Na czytniku
Prowadź swój pług przez kości umarłych od Olga Tokarczuk możesz już bez przeszkód czytać w formie e-booka (pdf, epub, mobi) na swoim czytniku (np. kindle, pocketbook, onyx, kobo, inkbook) lub słuchać w formie audiobooka (mp3).
UWAGA! Opis książki, stanowi własność serwisu UpolujEbooka.pl, kopiowanie oraz rozpowszechnianie opisów jest zabronione przez UpolujEbooka.pl ©2022. Ustawa z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych (Dz. U. z 2006 r. Nr 90, poz. 631 z późn. zm.)
키워드에 대한 정보 prowadź swój pług przez kości umarłych pdf
다음은 Bing에서 prowadź swój pług przez kości umarłych pdf 주제에 대한 검색 결과입니다. 필요한 경우 더 읽을 수 있습니다.
이 기사는 인터넷의 다양한 출처에서 편집되었습니다. 이 기사가 유용했기를 바랍니다. 이 기사가 유용하다고 생각되면 공유하십시오. 매우 감사합니다!
사람들이 주제에 대해 자주 검색하는 키워드 \”Drive Your Plow Over the Bones of the Dead\” by Olga Tokarczuk, audiobook read by Beata Poźniak
- Beata Pozniak
- Beata Pozniak Daniels
- audiobook
- audiobooks
- olgatokarczuk
- polishauthor
- nobelprize
- earphonesaward
- earphoneswinner
- polishactress
- randomhouseaudio
- voice
- narrator
- literature
- driveyourplow
- driveyourplowoverthebonesofthedead
- voiceover
- polishnarrators
- easterneuropeannarrators
- thrillers
- mystery
- books
\”Drive #Your #Plow #Over #the #Bones #of #the #Dead\” #by #Olga #Tokarczuk, #audiobook #read #by #Beata #Poźniak
YouTube에서 prowadź swój pług przez kości umarłych pdf 주제의 다른 동영상 보기
주제에 대한 기사를 시청해 주셔서 감사합니다 \”Drive Your Plow Over the Bones of the Dead\” by Olga Tokarczuk, audiobook read by Beata Poźniak | prowadź swój pług przez kości umarłych pdf, 이 기사가 유용하다고 생각되면 공유하십시오, 매우 감사합니다.