Papuga Polinezja Nauczyła Go Mowy Zwierząt | Gadająca Papuga Grigorij Naśladuje Głosy Zwierząt (Grigorij The Talking Parrot) 상위 21개 베스트 답변

당신은 주제를 찾고 있습니까 “papuga polinezja nauczyła go mowy zwierząt – Gadająca papuga Grigorij naśladuje głosy zwierząt (Grigorij The Talking Parrot)“? 다음 카테고리의 웹사이트 https://ppa.khunganhtreotuong.vn 에서 귀하의 모든 질문에 답변해 드립니다: https://ppa.khunganhtreotuong.vn/blog. 바로 아래에서 답을 찾을 수 있습니다. 작성자 PAPUZIA TELEWIZJA 이(가) 작성한 기사에는 조회수 529,846회 및 좋아요 5,571개 개의 좋아요가 있습니다.

Table of Contents

papuga polinezja nauczyła go mowy zwierząt 주제에 대한 동영상 보기

여기에서 이 주제에 대한 비디오를 시청하십시오. 주의 깊게 살펴보고 읽고 있는 내용에 대한 피드백을 제공하세요!

d여기에서 Gadająca papuga Grigorij naśladuje głosy zwierząt (Grigorij The Talking Parrot) – papuga polinezja nauczyła go mowy zwierząt 주제에 대한 세부정보를 참조하세요

——– Film posiada polskie napisy ———- The video is subtitled in English ——– Фильм обладаeт русскими субтитрами ——–
MATERIAŁ KONKURSOWY 2016
Zawodnik III Mistrzostw Polski Ptaków Gadających \”Papuzie Gadanie\” 2015/2016 – papuga żako Grigorij (Grzegorz ) z Rosji – film nr 7.
Competitor of the 3rd Talking Birds Championship of Poland \”PARROT CHAT\” – African Grey Parrot named Grigorij (Gregory) from Russia – video no. 7.
Участник соревнования III Международного Чемпионата Польши Говорящих Птиц \”ПОПУГАИЧЬЯ БОЛТОВНЯ\” – попугай по имени Григорий из России – видео № 7.

papuga polinezja nauczyła go mowy zwierząt 주제에 대한 자세한 내용은 여기를 참조하세요.

Doktor Dolittle – Charakterystyka bohaterów – Hugh Lofting

… potem zajął się leczeniem zwierząt i nauczył się ich mowy. Je… … Polinezja – papuga doktora, zna ludzki język, jest bardzo mądra i sprytna.

+ 여기에 더 보기

Source: www.bryk.pl

Date Published: 1/16/2021

View: 8540

Doktor Dolittle – Hugh Lofting – Bohaterowie – Dyktanda.pl

Papuga Polinezja nauczyła go mowy zwierząt, natomiast inni przyjaciele pomagali w klinice. Siostra doktora – Sara, nie potrafiła zrozumieć, …

+ 여기에 표시

Source: dyktanda.pl

Date Published: 7/2/2022

View: 4641

Doktor Dolittle i jego zwierzęta – streszczenie, plan wydarzeń

Pomysł ten poparła Polinezja, doskonale mówiąca ludzkim językiem papuga. To ona nauczyła głównego bohatera mowy zwierząt, czym znacznie ułatwiła mu zmianę …

+ 더 읽기

Source: wypracowania.pl

Date Published: 8/9/2021

View: 6966

Doktor Dolittle – Wikipedia, wolna encyklopedia

Pewnego dnia jego papuga, Polinezja, uczy go języka zwierząt. Od tej pory zostaje lekarzem … Polinezja – papuga. To ona nauczyła doktora języka zwierząt.

+ 여기에 더 보기

Source: pl.wikipedia.org

Date Published: 8/22/2022

View: 1352

Hugh Lofting, Doktor Dolittle i jego zwierzęta – Wolne Lektury

Papuga Polinezja, która obserwowała przez okno deszcz i nuciła pod dziobem … papuga pomogła Doktorowi tak dobrze poznać język zwierząt, że sam nauczył się …

+ 여기에 표시

Source: wolnelektury.pl

Date Published: 8/21/2021

View: 7605

Doktor Dolittle i jego zwierzęta – streszczenie – Streszczenia.pl

Papuga Polinezja, która potrafiła posługiwac się ludzką mową nauczyła swojego opiekuna rozumienia języka zwierząt. Doktor z początku leczył jedynie koty, …

+ 자세한 내용은 여기를 클릭하십시오

Source: streszczenia.pl

Date Published: 3/30/2022

View: 6808

Streszczenie lektury Doktor Dolittle i jego zwierzęta

Papuga Polinezja to oddany przyjaciel doktora. To ona nauczyła go rozmawiać ze zwierzętami, dzięki czemu doktor Dolittle mógł skuteczniej je …

+ 더 읽기

Source: streszczenia-lektur.pl

Date Published: 12/21/2022

View: 2721

Podróże doktora Dolittle’a – Hugh Lofting – ebook – Legimi online

… się jako druga książka do cyklu powieści o doktorze Dolittle’u i jego zwierzętach. … między innymi papuga Polinezja, która nauczyła go mowy zwierząt, …

+ 더 읽기

Source: www.legimi.pl

Date Published: 11/19/2021

View: 8176

Audiobook Doktor Dolittle i jego zwierzęta CD – Tania Książka

Pewnego dnia jego papuga, Polinezja, uczy go języka zwierząt. … o lekarzu i papudze Polinezji, która nauczyła swojego opiekuna mowy zwierząt i odtąd misją …

+ 더 읽기

Source: www.taniaksiazka.pl

Date Published: 1/2/2022

View: 4482

주제와 관련된 이미지 papuga polinezja nauczyła go mowy zwierząt

주제와 관련된 더 많은 사진을 참조하십시오 Gadająca papuga Grigorij naśladuje głosy zwierząt (Grigorij The Talking Parrot). 댓글에서 더 많은 관련 이미지를 보거나 필요한 경우 더 많은 관련 기사를 볼 수 있습니다.

Gadająca papuga Grigorij naśladuje głosy zwierząt (Grigorij The Talking Parrot)
Gadająca papuga Grigorij naśladuje głosy zwierząt (Grigorij The Talking Parrot)

주제에 대한 기사 평가 papuga polinezja nauczyła go mowy zwierząt

  • Author: PAPUZIA TELEWIZJA
  • Views: 조회수 529,846회
  • Likes: 좋아요 5,571개
  • Date Published: 2017. 1. 15.
  • Video Url link: https://www.youtube.com/watch?v=LxhRG-TGoZo

Charakterystyka bohaterów

Streszczenie szczegółowe

„ Puddleby ”

Dawno temu na krańcu małego angielskiego miasteczka Puddleby mieszkał doktor medycyny Jan Dolittle. Znali go i szanowali wszyscy mieszkańcy miasteczka. Dom, w którym mieszkał, nie był duży, za to otoczony wielkim ogrodem. Siostra doktora, Sara, prowadziła mu gospodarstwo, a ogrodem doktor zajmował się sam.

Doktor bardzo lubił zwierzęta, w jego domu mieszkały kaczka Dab-Dab, pies Jip, prosiątko Geb-Geb, papuga Polinezja i sowa Tu-Tu. Zwierzęta te były jego ulubieńcami, oprócz nich pod dachem domu doktora mieszkało jeszcze wiele innych.

Pacjenci obawiali się kręcących się po domu i ogrodzie doktora zwierząt i coraz mniej osób przychodziło po poradę. Doktor stawał się coraz biedniejszy, zwłaszcza, że przyjmował do siebie coraz więcej zwierząt. Ich utrzymanie wiele kosztowało. Siostra doktora bardzo się tym martwiła, ale on sam niewiele sobie z tego robił.

„Mowa zwierząt”

W końcu po poradę do doktora Dolittle przychodził tylko jeden człowiek, handlujący pokarmem dla kotów. Zaproponował doktorowi, aby porzucił leczenie ludzi i zajął się leczeniem zwierząt, nikt lepiej od doktora nie rozumie ich potrzeb. Papuga Polinezja, która potrafiła posługiwać się ludzką mową, poparła ten pomysł. Powiedziała, że zwierzęta również mają swój język i jeśli tylko doktor chce, może go nauczyć mowy zwierząt. Doktor skorzystał z propozycji, założył sobie specjalny notes i zapisywał w nim słowa, które dyktowała mu Polinezja.

Kupiec tymczasem rozpowiedział dookoła, że doktor Dolittle stał się lekarzem zwierząt i zaczęły przychodzić do niego najpierw właścicielki przekarmianych kotów, a później gospodarze z gospodarskimi zwierzętami. Pewien człowiek przyprowadził konia. Zwierzę bardzo się ucieszyło, że wreszcie spotkało kogoś, kto rozumie jego mowę. Koń był leczony niewłaściwie, tracił wzrok i potrzebował okularów. Powiedział o tym doktorowi, a ten postarał się o odpowiednie okulary.

Wszystkie zwierzęta w okolicy dowiedziały się o tym, że doktor Dolittle rozumie ich mowę i jest wspaniałym lekarzem. Przychodziło ich tak wiele, że doktor musiał zrobić osobne wejścia dla różnych zwierząt. Jaskółki, które odlatywały co roku na Południe, rozpowiedziały o niezwykłym doktorze także w innych krajach.

„Nowe kłopoty pieniężne”

Doktor zaczął dobrze zarabiać i Sara przestała narzekać. Coraz więcej zwierząt przychodziło się do niego leczyć. Niektóre zwierzęta były jednak tak chore, że musiały pozostawać przez jakiś czas w jego ogrodzie, a inne, nawet gdy wyzdrowiały, nie chciały go opuszczać. Doktor nigdy nie odmawiał im gościny.

Pewnego razu obok domu doktora przechodził kataryniarz z małpką na łańcuszku. Doktor od razu zauważył, że małpka jest brudna, zaniedbana i nieszczęśliwa, więc odkupił ją od Włocha za szylinga i małpka została z doktorem. Zwierzęta dały jej imię Czi-Czi.

Innym razem do doktora przyprowadzono krokodyla z cyrku, który cierpiał na ból zębów. Krokodylowi spodobał się dom doktora i nie chciał wracać do cyrku. Zamieszkał więc w stawie i dał słowo, że nikogo nie zaatakuje. Gospodarze, którzy przychodzili ze swoimi zwierzętami, bali się jednak krokodyla spacerującego po ogrodzie i, mimo że Dolittle był najlepszym doktorem w okolicy, woleli korzystać z porad innego doktora.

Ponieważ gospodarze przestali przychodzić, a zwierząt do utrzymania było coraz więcej, doktorowi znów zaczęło brakować pieniędzy. Siostra doktora zagroziła, że jeśli Dolittle nie odeśle krokodyla, to ona opuści dom i wyjdzie za mąż. Krokodyl płakał rzewnymi łzami i Dolittle nie mógł go wysłać z powrotem do cyrku, a na odesłanie go do Afryki nie miał pieniędzy. Sara opuściła dom doktora.

Zwierzęta również martwiły się z powodu biedy doktora. Sowa Tu-Tu, która znała arytmetykę, policzyła pieniądze i stwierdziła, że wystarczy ich tylko na tydzień. Zwierzęta postanowiły więc, że poprowadzą kram z warzywami i kwiatami oraz same zajmą się domem. Małpka Czi-Czi gotowała i łatała ubrania, pies zamiatał pokoje, kaczka wycierała kurze i słała łóżka, sowa prowadziła rachunki, a świnka zajmowała się ogrodem. Polinezja stała się gospodynią i praczką. Prowadząc kram zwierzęta zarobiły trochę, ale pieniędzy nie było wiele i zaczął im doskwierać głód.

„Wezwanie z Afryki”

Zima tego roku przyszła wcześnie i była bardzo ciężka. Pewnego dnia zwierzęta siedziały w jednym pokoju i słuchały, jak doktor czytał książkę napisaną przez niego w zwierzęcym języku. Wtedy jaskółka przyniosła wiadomość. Ptaka z wiadomością przysłały małpki mieszkające w Afryce. Panowała wśród nich zaraza, zapadały na nią setkami i umierały. Usłyszały o cudownym doktorze i bardzo prosiły, żeby Dolittle przybył im z pomocą.

Doktor nie miał pieniędzy, żeby kupić bilet do Afryki i zaczął się zastanawiać, w jaki sposób tam dotrzeć. Postanowił więc pożyczyć statek od pewnego marynarza, któremu wyleczył kiedyś dziecko. Polinezja zrobiła listę rzeczy, które przydają się w podróży, a kupiec zgodził się je dać i poczekać na pieniądze do momentu powrotu doktora z podróży. Razem z Dolittle wsiedli na statek: krokodyl, małpka Czi-Czi, papuga, pies Jip, kaczka Dab-Dab, prosię Geb-Geb i sowa Tu-Tu. Pozostałe zwierzęta musiały wrócić do swych norek. Większość i tak zapadała w sen zimowy. Jaskółka obiecała wskazywać drogę i statek wyruszył w drogę.

„Wielka podróż”

Po sześciu tygodniach żeglowania dotarli w pobliże równika. Robiło się coraz goręcej, małpka, krokodyl i papuga cieszyły się, że są bliżej swojej ojczyzny i wygrzewały się w gorącym słońcu. Pozostałe zwierzęta musiały kryć się w cieniu.

Latające ryby, które spotkali, pytały, czy to statek doktora, bo małpki zaczynały już wątpić, czy doktor dostał ich wiadomość i czy przybędzie im z pomocą. Ryby popłynęły więc zanieść im radosną nowinę.

Gdy dopływali już do wybrzeży Afryki, rozszalała się wielka burza i statek rozbił się o skały. Na szczęście wszyscy pasażerowie zdołali się uratować. Burzę przeczekali w jaskini, a następnego dnia, gdy wyszli na plażę, spotkali czarnego człowieka.

Doktor przedstawił się i powiedział, że przybywa na ratunek chorującym małpom, a czarny człowiek zaprowadził ich przed tron króla, który panował w tym kraju, w państwie Jolliginka.

„Polinezja i król”

Pałac królewski był zbudowany z gliny, a król i królowa Ermintruda siedzieli pod wielkim parasolem. Dolittle jeszcze raz się przedstawił i podał cel swej podróży, ale król nie pozwolił mu podróżować po swoim kraju. Kiedyś bowiem w te strony przybył również biały człowiek, król przyjął go gościnnie, a ten wymordował wiele słoni dla ich kłów i wyjechał bez pożegnania. Dlatego teraz żaden biały człowiek nie może wędrować przez jego państwo. Następnie rozkazał swoim żołnierzom, aby wtrącili doktora i jego zwierzęta do więzienia.

Gdy już siedzieli zamknięci w celi, z kieszeni doktora wyszła papuga i obiecała, że wymyśli coś, aby ich uwolniono. Następnie przecisnęła się przez kraty i odleciała.

W nocy król spał, a królowa była na balu u swoich krewnych. Polinezja weszła do pokoju króla przez okno i zaczęła głośno chrząkać. Król się obudził, myślał, że to królowa wróciła z balu. Papuga odezwała się, naśladując głos doktora. Gdy król poprosił, aby doktor podszedł bliżej, bo chce go zobaczyć, powiedziała, że to niemożliwe, bo stał się niewidzialny. Jest bowiem wielkim czarodziejem. Papuga głosem doktora zagroziła królowi, że jeśli ich nie wypuści, to ześle na jego lud straszną chorobę.

Król przestraszył się i kazał ich wypuścić, jednak królowa, która wracała z balu, zobaczyła papugę wylatującą przez okno i domyśliła się wszystkiego. Powiedziała królowi o tym, co widziała i król natychmiast kazał wszcząć pościg. Na szczęście doktor i zwierzęta byli już daleko.

„Małpi most”

Król był zły na siebie i na dworaków, że dał się tak oszukać, a w pościgu musiał uczestniczyć cały jego dwór. Nawet królowa i królewicz Bumpo brali w nim udział. Małpka Czi-Czi znała tajemne ścieżki i kryjówki, więc doktor i jego zwierzęta szli w kierunku państwa małp, nie obawiając się niebezpieczeństwa. Wędrowali kilka dni. Papuga i małpka Czi-Czi znosiły im różne owoce, więc jedzenia mieli pod dostatkiem, noce spędzali w namiotach z palmowych liści, na miękkich posłaniach z siana, a wieczorami przy ognisku słuchali opowieści, które snuła małpka Czi-Czi.

Pewnego dnia znaleźli się nad brzegiem głębokich moczarów. Była to granica między Jolliginka a państwem małp. Małpy, gdy dowiedziały się, że doktor jest już blisko, zaczęły krzyczeć z radości tak głośno, że żołnierze czarnego króla, którzy jeszcze cały czas ścigali doktora, usłyszeli je i w ten sposób dowiedzieli się, gdzie uciekinierzy się znajdują. Gdy małpy zorientowały się, że za chwilę doktor zostanie złapany, utworzyły most ze swoich ciał, łapiąc się za ręce i nogi. Po tym moście doktor i zwierzęta przeszli bezpiecznie nad moczarami i w końcu wymknęli się pościgowi.

„Przywódca lwów”

Jan Dolittle miał teraz wiele pracy. Setki małp chorowało i musiał oddzielić zwierzęta zdrowe od chorych. Potem zaszczepił zdrowe małpy, aby się już żadna nie zaraziła. Przez trzy dni i trzy noce przychodziły zwierzęta, a doktor je szczepił. Potem doktor kazał zbudować wielki dom i ustawił w nim wiele łóżek dla chorych małp. Chorych było jednak tak dużo, że zdrowe małpy nie były w stanie wszystkich pielęgnować. Dolittle poprosił wtedy o pomoc inne zwierzęta. Król lwów, kiedy dowiedział się, że ma pielęgnować małpy, oburzył się i odmówił pomocy. Wtedy inne zwierzęta bały się zrobić inaczej niż król lwów i również odmówiły doktorowi pomocy.

Kiedy jednak lew wrócił do domu, wyszła do niego jego żona lwica i skarciła męża, ponieważ jedno z lwiątek nie czuło się dobrze. Wiedziała, że skoro lew odmówił pomocy, to z pewnością doktor również nie będzie chciał wyleczyć jej dziecka. Lwica kazała mężowi iść z powrotem do doktora, ofiarować mu pomoc w pielęgnowaniu małp i poprosić, żeby wyleczył lwiątko. Lew zrobił tak, jak poleciła mu żona. Wtedy inne zwierzęta również ofiarowały swą pomoc, a Dolittle wyleczył małe lwiątko.

Wkrótce małpy zaczęły wracać do zdrowia, po tygodniu opuściły szpital, a pod koniec drugiego tygodnia wyzdrowiała ostatnia chora małpa. Doktor był tak zmęczony, że położył się do łóżka i spał mocno trzy doby, a małpka Czi-Czi pilnowała, żeby nikt mu nie przeszkadzał.

„Narada małp”

Kiedy doktor wreszcie się wyspał, małpka oświadczyła innym małpom, że doktor musi wracać do domu. Małpy były niepocieszone, myślały bowiem, że Dolittle pozostanie z nimi na zawsze. Czi-Czi wyjaśniła jednak, że doktor musi wrócić do domu, bo pożyczył statek, który rozbił się u wybrzeży Afryki. Był również winien pieniądze kupcowi. Po powrocie do domu musiał spłacić swoje długi.

Małpy uzgodniły wtedy, że muszą podarować coś niezwykłego doktorowi. Chciały, by wiedział, że są mu bardzo wdzięczne za pomoc. Zastanawiały się tylko, co by to mogło być. Po długich naradach wymyśliły, że podarują mu dwugłowca.

„Najrzadsze zwierzę”

Dwugłowce były zwierzętami niezwykle rzadkimi, nawet w czasach, gdy żył doktor Dolittle. Nie miały ogona, tylko dwie głowy po dwóch stronach tułowia. Na każdej głowie był umieszczony jeden długi, ostry róg. Nie można było złapać zwierzęcia, ponieważ mogło rozglądać się na wszystkie strony, a gdy spało, to jedna głowa spała, druga czuwała. Gdy małpy znalazły miejsce, gdzie mieszkał dwugłowiec, złapały się za łapy i zrobiły koło, by im nie uciekł. Dwugłowiec widząc, że nie może się wydostać z kręgu małp, schował się w gęstwinę i czekał na to, co się będzie działo dalej.

Małpy opowiedziały mu o tym, co zrobił doktor, i jak bardzo są mu wdzięczne. Poprosiły go, aby zgodził się pojechać z doktorem do dalekiego kraju, by tam pokazywać się innym ludziom. Doktor za te pokazy pobierałby pieniądze, które są mu bardzo potrzebne. Dwugłowiec na początku odmówił, ponieważ był bardzo wstydliwy. Małpy musiały go przekonywać trzy dni i w końcu się zgodził. Doktor był bardzo zdziwiony na widok dwugłowca, nie wiedział, że w ogóle takie zwierzę istnieje. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy okazało się, że to rzadkie zwierzę zgodziło się pojechać z nim do Anglii.

Gdy pakowanie było już ukończone, małpy urządziły ucztę pożegnalną na cześć doktora, a wódz goryli na pamiątkę całego wydarzenia przyniósł ogromny kamień, na którym siedział Dolittle. Potem wszystkie małpy odprowadziły doktora i jego przyjaciół do granic państwa małp.

Kiedy doktor i zwierzęta znów znaleźli się w państwie czarnego króla, musieli zachowywać się bardzo ostrożnie, aby ich nikt nie zauważył. Obawiali się spotkania z królem, który mógłby wtrącić ich do więzienia.

Pewnego dnia, gdy małpka, która wskazywała drogę, pobiegła przodem, by znaleźć trochę orzechów kokosowych, doktor Dolittle i zwierzęta zeszli ze ścieżki i zabłądzili. Przez wiele dni błąkali się po dżungli, przedzierali przez gęstwinę i bagna, aż wreszcie, zmęczeni, wyszli wprost do królewskiego ogrodu. Tu zostali zauważeni przez żołnierzy czarnego króla, pojmani i zaprowadzeni przed jego tron. Czarny król ucieszył się bardzo na ich widok i tak jak się spodziewali, wtrącił ich do lochu. Dodatkowo, za karę, doktor musiał codziennie szorować podłogę w królewskiej kuchni.

Papuga Polinezja, której udało się wymknąć, siedziała w ogrodzie na gałęzi drzewa i myślała, w jaki sposób uwolnić doktora. W ogrodzie pojawiła się również małpka, która szła ich śladem, ale dopiero teraz udało jej się ich dogonić. Pod drzewo, na którym siedziały papuga i małpka, przyszedł książę Bumpo i usiadł na ławce. Był bardzo smutny i papuga usłyszała, jak ciężko wzdycha. Pragnął mieć białą skórę.

Papuga, podając się za kwiatową wróżkę, poradziła księciu, aby zgłosił się do czarownika doktora Dolittle, a on na pewno uczyni go białym. Potem szybko poleciała, by porozmawiać z doktorem. Ostrzegła go, że przyjdzie książę i doktor musi wybielić jego skórę, żądając w zamian uwolnienia z więzienia oraz statku, na którym mogliby spokojnie odpłynąć.

„Medycyna i czarnoksięstwo”

Rzeczywiście, jeszcze tego wieczora w lochu, w którym był zamknięty doktor, zjawił się Bumpo. Książę czuł się bardzo nieszczęśliwy, ponieważ kilka lat temu wybrał się na poszukiwanie śpiącej królewny, odnalazł ją i pocałował, jak polecono w książce, ale królewna, gdy tylko otworzyła oczy i zobaczyła czarnego człowieka, uciekła i powiedziała, że wolałaby z powrotem zasnąć niż wyjść za niego. Wystarczyło tylko, by miał białą twarz, ponieważ resztę jego ciała przykrywałaby złocista zbroja.

Doktor musiał się bardzo długo zastanawiać, żeby wymyślić odpowiednią miksturę. Kiedy spotkał się z księciem, zażądał, by przygotował dla nich statek i obiecał, że uwolni ich z więzienia. Czarny książę zanurzył twarz w miksturze przygotowanej przez doktora Dolittle. Efekt kuracji zadziwił nawet doktora. Skóra na twarzy Bumpo była zupełnie biała, a oczy przybrały szarawą barwę. Kiedy książę przejrzał się w lusterku, był zachwycony.

Doktor Dolittle i zwierzęta, nie zwlekając, opuścili loch i skierowali się na nadbrzeże, gdzie czekał na nich statek. Papuga Polinezja, krokodyl i małpka Czi-Czi postanowiły zostać w Afryce, która była ich ojczyzną. Pozostałe zwierzęta musiały szybko opuścić nieprzyjazną krainę. Doktor zastanawiał się, kto teraz będzie im wskazywał drogę do domu. Gdy się nad tym zastanawiał, usłyszał szum tysiąca skrzydeł. To jaskółki wracały z ciepłych krajów do domu. Przysiadły na chwilę na linach okrętowych i obiecały, że chętnie wskażą drogę do Anglii.

„Czerwone żagle i czarne skrzydełka”

Kiedy statek odbił od brzegu, małpka, papuga i krokodyl bardzo posmutniały, ponieważ kochały doktora. Stały na brzegu tak długo, aż statek zniknął za horyzontem. Po drodze statek doktora przepływał obok wysp Barabarii. Była to odludna i dzika okolica. Mieszkali tam jedynie piraci, którzy czatowali na przepływające statki, aby na nie napadać i rabować. Piraci brali do niewoli pasażerów tych statków, aby później żądać od rodziny lub przyjaciół za nich okupu. Jeżeli przyjaciele nie przysyłali okupu, wtedy piraci wrzucali jeńców do morza.

W pewien słoneczny dzień, gdy zwierzęta wygrzewały się w słońcu na pokładzie, kaczka Dab-Dab spostrzegła na horyzoncie czerwone żagle, a pies Jip wyczuł woń złych ludzi. Domyślili się wtedy, że pewnie zbliża się statek piratów i doktor rozkazał postawić wszystkie żagle. Niestety, statek, który podarował im Bumpo, nie płynął szybko i piracki statek był coraz bliżej.

Jaskółki przyszły wtedy z pomocą. Poprosiły doktora, aby rozplątał jedną linę okrętową na małe sznureczki. Potem każda jaskółka wzięła w dziobek jeden cienki sznureczek i maleńkie ptaszki pociągnęły statek. Statek zaczął bardzo szybko unosić się na falach i po chwili czerwone żagle pirackiego okrętu pozostały daleko w tyle.

„Ostrzeżenie szczurów”

Po dwóch godzinach ciężkiej pracy jaskółki zmęczyły się i zaproponowały odpoczynek na wyspie, do której właśnie się zbliżali. Wyspa była bardzo piękna i porośnięta drzewami oraz zielonymi krzewami. Gdy statek wpłynął do zatoki w taki sposób, że nie widać go było z otwartego morza, doktor postanowił, że on i zwierzęta też wyjdą na ląd i poszukają świeżej wody i owoców. Doktor i zwierzęta zeszli na ląd, a w międzyczasie zauważyli, że szczury okrętowe również opuszczają statek. Jeden ze szczurów ostrzegł doktora, że statek jest w złym stanie i za dwa dni zatonie.

Potem doktor i zwierzęta wyruszyli na poszukiwanie wody. Gdy zjedli i napili się do syta, znaleźli miłą polanę i położyli się na trawie, żeby odpocząć. Nadleciały wtedy z wiadomością dwie jaskółki. Oznajmiły, że okręt piracki również przybił do wyspy i piraci wdarli się na okręt doktora oraz przeszukiwali pokład. Swój okręt pozostawili jednak bez straży.

Doktor i zwierzęta cicho weszli na okręt piratów i odpłynęli. Byli już daleko na morzu, gdy piraci zorientowali się, co się wydarzyło. Rozpoczęli pościg. Piraci zbliżali się do statku z czerwonymi żaglami. Wówczas dziób statku zaczął się zanurzać – statek powoli tonął. Wkrótce sześciu piratów wskoczyło do wody, niektórzy z nich próbowali dopłynąć do wyspy, inni chcieli wdrapać się na statek doktora.

Nagle piraci zaczęli wzywać pomocy. W wodzie pojawiły się rekiny. Rekiny obiecały doktorowi, że nikomu nic nie zrobią, chyba że doktor im pozwoli. Dolittle odezwał się wtedy do Ben Alego, przywódcy piratów. Zażądał, aby on i pozostali członkowie przestali trudnić się piractwem, by zamieszkali na tej pięknej wyspie i zajęli się rolnictwem. W przeciwnym razie zostaną pożarci przez rekiny. Piraci nie mieli wyjścia i musieli spełnić polecenie doktora.

„Tu-Tu podsłuchuje”

Zwierzęta zeszły pod pokład, żeby zwiedzić statek i po chwili kaczka Dab-Dab wróciła bardzo zadowolona. Statek piratów był doskonale wyposażony, w kajutach były koje z pościelą z atłasu, a spiżarnia przypominała duży sklep. Piraci zgromadzili wiele skarbów: serwis stołowy ze srebra, dywany, kaszmirowe szale, rzeźbione skrzynie z kości słoniowej, dzbany z tytoniem i mnóstwo innych rzeczy. Pod pokładem znajdował się jeszcze jeden pokój, ale był zamknięty na klucz i całe towarzystwo było bardzo ciekawe, co się w nim znajdowało.

Doktor i zwierzęta zebrali się przed drzwiami zamkniętego pokoju i próbowali wejść. Ponieważ drzwi były zamknięte, zwierzęta zaczęły przeszukiwać statek, by znaleźć klucz, a sowa Tu-Tu, która miała dobry słuch, zaczęła nasłuchiwać odgłosów, jakie dochodziły z pokoju. Usłyszała, że w pokoju ktoś jest i płacze. Doktor postanowił wyważyć drzwi.

„Plotkarki oceanu”

Drzwi wyłamano za pomocą siekiery. Okazało się, że w środku jest mały chłopiec. Płakał, bo piraci napadli na kuter jego wujka i wzięli ich do niewoli. Piraci zamknęli chłopca w komórce, a wujka chcieli zmusić, żeby stał się jednym z nich, bo potrafił prowadzić statek mimo najgorszej pogody. Wuj nie zgodził się. Chłopiec obawiał się, że piraci go zabili.

Kaczka Dab-Dab poradziła, żeby zapytać delfiny, co stało się z wujkiem chłopca. Doktor Dolittle skorzystał z rady i zwrócił się do tych zwierząt o pomoc. Delfiny przeszukały dno oceanu i znalazły wrak kutra, wujka jednak w nim nie było. Znaczyło to, że żyje.

„Pogłoski”

Doktor Dolittle poprosił orły, aby obleciały dookoła świat i odszukały rudego rybaka. Orły chętnie zgodziły się i rozpoczęły poszukiwania. Nie było ich jakiś czas, wszyscy wierzyli, że jeśli wujek chłopca żyje, to orły na pewno go wypatrzą. Ptaki wróciły, ale nie miały dobrych wiadomości. Nie znalazły nigdzie rudego rybaka.

Wtedy pies Jip zaproponował pomoc, poprosił chłopca, aby pokazał mu jakąś rzecz należącą do wujka. On, znając jego zapach, mógł go odszukać. Chłopiec wyciągnął chustkę wujka, która pachniała tabaką. Pies powąchał ją, a potem wystawił nos. Wiał właśnie południowy wiatr i Jip rozpoznawał różne zapachy. Nie wyczuł jednak zapachu tabaki.

Następnego dnia wiatr zmieniał kierunek. W dalszym ciągu nie przynosił zapachu tabaki. Wszyscy bardzo się martwili. Zaczęli nawet powątpiewać w umiejętności Jipa.

Trzy dni czekali na zachodni wiatr i wreszcie pies poczuł tabakę. Długo płynęli, nie dostrzegali jednak żadnego lądu. Jip poczuł również, że ten człowiek jest głodny, ponieważ nie dochodził do niego żaden inny zapach, tylko ten jeden. Poprosili wtedy jaskółki, żeby pociągnęły statek tak jak wtedy, gdy uciekali przed piratami i zaczęli płynąć jeszcze szybciej. Aż wreszcie w oddali dostrzegli samotną skałę. Pies wyraźnie czuł, że zapach dochodzi właśnie stamtąd. Skała była zupełnie pusta, nie było na niej ani jednego drzewa i krzewu. Zwierzęta znowu zaczęły się zastanawiać, czy pies się nie pomylił.

Podpłynęli do skały i wysiedli. Przeszukali wyspę i znaleźli szczelinę skalną. Rzeczywiście, spał w niej człowiek. Był to rudy rybak, wujek chłopca.

„Ojczyste miasteczko rybaka”

Doktor obudził śpiącego człowieka. Na początku rybak wziął doktora za jednego z piratów, ale doktor szybko wyjaśnił mu, kim jest, w jaki sposób przejął piracki statek, a potem znalazł go na tej wyspie. Rybak ucieszył się, gdy usłyszał, że jego siostrzeniec żyje i jest bezpieczny. Wiele było radości, okrzyków i tańców na statku doktora. Zwierzęta i chłopiec nie mogli uwierzyć, że udało się odszukać wujka.

Doktor i zwierzęta popłynęli do ojczystego miasta rybaka, aby jego i chłopca odwieźć do domu. Było to małe rybackie miasteczko i, gdy ludzie dowiedzieli się, że doktor przejął statek piratów, a potem uratował małego chłopca i rybaka, byli mu bardzo wdzięczni.

Przez kilka dni Dolittle i zwierzęta korzystali z gościnności ludzi z miasteczka. Kiedy wybierali się w dalszą podróż, doktor otrzymał od burmistrza miasteczka złoty zegarek, a Jip złotą obrożę.

„Z powrotem w domu”

Nie od razu jednak powrócili do domu. Przez wiele tygodni podróżowali po świecie w cygańskim wozie i pokazywali na jarmarkach w różnych miasteczkach niezwykłe zwierzę – dwugłowca. Właściciele menażerii przychodzili do doktora, aby odkupić od niego dwugłowca. Doktor jednak nie zamierzał go sprzedać, choć proponowano za niego dużo pieniędzy. Kiedy już mieli wystarczającą ilość pieniędzy, zaczęli tęsknić za Puddleby. Wrócili do małego domku w dużym ogrodzie, a wszystkie zwierzęta w okolicy ucieszyły się z ich powrotu.

Doktor przywiózł z tej podróży mnóstwo pieniędzy. Marynarzowi kupił dwa statki, kupcowi zwrócił pieniądze za żywność, którą zabrali na wyprawę. I pozostało mu jeszcze tyle pieniędzy, że musiał kupić dwie skarbonki, by je wszystkie pomieścić. Nie musiał się już nigdy potem martwić, że zabraknie mu pieniędzy.

Doktor Dolittle i jego zwierzęta – streszczenie, plan wydarzeń

Doktor Dolittle i jego zwierzęta – streszczenie, plan wydarzeń

Puddleby

Doktor Jan Dolittle mieszkał na skraju niewielkiego miasteczka Puddleby. Jego dom nie był zbyt wielki, ale za to otaczał go rozległy i przepiękny ogród. Doktor dzielił dom z siostrą o imieniu Sara, która pomagała mu w wypełnianiu codziennych obowiązków. A tych tytułowy bohater wcale nie miał mało. W jego domu żyli bowiem dość niezwykli przyjaciele, czyli: kaczka Dab-Dab, pies Jip, sowa Tu-Tu, prosiak Geb-Geb oraz papuga Polinezja.

Doktor Dolittle nie wyobrażał sobie swojego życia bez zwierzęcych przyjaciół. Odmienną opinię na ten temat mieli jednakże jego pacjenci, którzy z niechęcią patrzyli na czworonożnych i skrzydlatych lokatorów. Po pewnym czasie wizyty ludzi potrzebujących lekarskiej porady stały się naprawdę rzadkie. Prędko odczuł to portfel tytułowego bohatera, z którego ciężko było wydobyć sumy wystarczające na utrzymanie domu, ogrodu i przyjaciół.

Mowa zwierząt

Ostatnim pacjentem, który składał doktorowi regularne wizyty, był mężczyzna handlujący karmą dla kotów. Widząc coraz trudniejszą sytuację głównego bohatera, doradził mu on, aby zajął się leczeniem zwierząt. Pomysł ten poparła Polinezja, doskonale mówiąca ludzkim językiem papuga. To ona nauczyła głównego bohatera mowy zwierząt, czym znacznie ułatwiła mu zmianę zawodu.

Na początku Dolittle przyjmował głównie przejedzone koty starszych pań. Ale że w świecie zwierząt informacje rozchodziły się podobnie jak w świecie ludzi, już wkrótce cieszył się wielkim ich uznaniem. Pewnego dnia do gabinetu doktora przyprowadzony został koń, który tracił wzrok. Doktor szybko ustalił, że zwierzę było źle leczone, i rozpoczął właściwą terapię.

Wkrótce sława doktora Dolittle przekroczyła nie tylko niewielkie Puddleby, ale i całą Anglię. Stało się to za sprawą jaskółek, które zaniosły wieść o rozumiejącym mowę zwierząt doktorze aż do krajów, w których spędzały zimę.

Nowe kłopoty pieniężne

Sytuacja finansowa głównego bohatera uległa znacznej poprawie. Zadowoleni klienci bywali naprawdę hojnymi ludźmi.

Zaoszczędzone pieniądze Dolittle pożytkował na pomoc zwierzętom. Pewnego dnia odkupił od kataryniarza niewielką małpkę (pozostali lokatorzy domku nazwali ją Chi-Chi), a później przygarnął „pracującego” w cyrku krokodyla. Właśnie ten z pozoru niesympatyczny gad stał się przyczyną problemów doktora Dolittle. Ludzie bali się krokodyla i nie chcieli już przychodzić. Nawet Sara (siostra Jana) postanowiła się wyprowadzić.

Doktor wcale nie zamierzał oddać krokodyla z powrotem do cyrku – tak bardzo rozczulały go łzy zwierzęcia. Widząc jego poświęcenie, inni lokatorzy postanowili pomóc w organizacji domowych spraw (Czi-Czi gotowała i łatała ubrania, pies zamiatał, sowa prowadziła rachunki itd.). Na niewiele jednak się to zdało – już wkrótce zaczęło brakować pieniędzy.

Wezwanie z Afryki

Pewnego jesiennego dnia w domku Dolittle’a pojawiła się jaskółka, która przyleciała aż z Afryki. Przyniosła ona bardzo smutną i przejmującą wiadomość od mieszkających tam małp. Na kontynencie wybuchła bardzo niebezpieczna epidemia. Małpki chorowały i umierały, a nikt nie potrafił temu zaradzić.

Dolittle nie wiedział, skąd wziąć odpowiednią sumę na bilet. Postanowił więc pożyczyć łódź od jednego z pacjentów, któremu wyleczył kiedyś syna. Mężczyzna zgodził się spełnić prośbę doktora i już wkrótce główny bohater wyruszył w rejs w towarzystwie Czi-Czi, krokodyla, prosiaka Geb-Geba, sowy Tu-Tu, kaczki Dab-Dab, psa Jipa oraz papugę Polinezję. Reszta zwierzaków została w domu, gdyż i tak szykowała się do zapadnięcia w sen zimowy.

Wielka podróż

Po trwającej niemal dwa miesiące podróży bohaterowie znaleźli się u wybrzeży Afryki. Nie dane było im jednak bezpiecznie dobić do brzegu, gdyż łódź rozbiła się o skały. Na szczęście żaden z pasażerów nie ucierpiał i już po chwili każdy postawił stopę lub łapę na suchej ziemi.

Niebawem przybysze z Anglii zaprowadzeni zostali do władcy państwa Jolliginka, w którym się znaleźli.

Polinezja i król

Władca od początku nie był przychylny doktorowi i jego kompanii. Pamiętał, że kiedyś odwiedził go biały człowiek, którego bardzo hojnie ugościł, a ten odwdzięczył się wymordowaniem wielu słoni i kradzieżą ich kłów. Dlatego nakazał uwięzić Dolittle’a.

Z pomocą doktorowi przyszła papuga, która w nocy wleciała do sypialni króla i przemówiła głosem doktora, informując władcę, że jeśli nie uwolni doktora, na jego kraj spadnie okrutna epidemia.

Przerażony król uwolnił doktora i jego kompanię, którzy niezwłocznie opuścili wioskę. Wtedy żona króla Jolliginki – Ermintruda – wyjawiła mężowi swe podejrzenia. Kobieta widziała papugę i uważała, że Dolittle wcale nie miał wyjątkowych zdolności.

Małpi most

Władca zarządził pościg, do którego zaangażował cały swój dwór. Dolittle i zwierzęta uciekali przez dżunglę, a na czele ich wyprawy stała Czi-Czi. Małpka doskonale radziła sobie w tych warunkach i zawsze wybierała właściwą, a do tego bezpieczną i przyozdobioną smakowitymi owocami ścieżkę.

W końcu nasi bohaterowie dotarli do granicy państwa Jolliginki i kraju małp. Na widok doktora małpy ucieszyły się tak bardzo, że wzniesione przez nich okrzyki zaalarmowały ludzi Jollinginki. Pościg był coraz bliżej, a rozciągające się przed bohaterami moczary zdawały się być niemożliwe do przebycia. I wtedy sprytem wykazały się małpy, które uformowały most, łapiąc się za ręce. Tym sposobem umożliwiły one bohaterom ucieczkę przed ludźmi nieprzyjaznego władcy.

Przywódca lwów

Wkrótce główny bohater założył szpital dla chorych małpek, zdrowym zwierzętom podał zaś szczepionkę. Dzięki temu możliwe było powierzenie niezarażonym zwierzętom opieki nad tymi chorymi. Jednak zdrowych małpek nie wystarczało. I chociaż bardzo ciężko pracowały, nie mogły zając się wszystkimi chorymi.

Dolittle postanowił poprosić o pomoc króla lwów, ale ten odmówił. Inne zwierzęta, idąc śladem przywódcy, także nie zgodziły się udzielić pomocy doktorowi.

Król lew opowiedział o niedawnych wydarzeniach swojej żonie, która nie była zadowolona z jego decyzji. Sama zamierzała poprosić doktora o pomoc, gdyż syn królewskiej pary poważnie zachorował. Na życzenie żony król lwów rozkazał swoim poddanym pomóc doktorowi. Już po dwóch tygodniach wszystkie małpy były zdrowe, a po epidemii nie został żaden ślad.

Narada małp

Na wieść o tym, że doktor Dolittle musi wrócić do Anglii, małpy bardzo się zasmuciły. Chciały odwdzięczyć się swemu dobroczyńcy w odpowiedni sposób, dlatego zwołały naradę. W końcu postanowiono, że Dolittle otrzyma dwugłowca, czyli zwierzę, którego w Europie jeszcze nie widziano.

Najrzadsze zwierzę

Złapanie dwugłowca wcale nie było rzeczą łatwą. Nawet kiedy jedna głowa spała, druga czuwała, przez co zasadzenie się na to stworzenie należało do rzeczy niemalże niemożliwych. Małpy postanowiły więc, że go okrążą. Ten pomysł okazał się wyjątkowo skuteczny. Jednak i tak nie mogły one siłą zmusić dwugłowca do posłuszeństwa, toteż przedstawiły mu historię doktora i poprosiły, aby pojechał z nim do Anglii, gdzie dzięki niemu Dolittle będzie mógł odzyskać popularność. Po trzydniowych negocjacjach dwugłowiec wyraził zgodę. Po wszystkim wystawiono doktorowi i jego zwierzętom wspaniałe przyjęcie pożegnalne.

Czarny książę

Droga powrotna wiodła przez kraj Jolliginka. By nie zwracać na siebie uwagi, wędrowcy szli przez gęstą dżunglę. Jednak pewnego razu prowadząca ich małpka nieco się oddaliła, aby nazbierać trochę orzechów. To wystarczyło do tego, żeby podróżni zgubili drogę i trafili prosto do ogrodu nieprzyjaźnie nastawionego do nich władcy.

Strażnicy zaprowadzili ich przed oblicze króla Jollinginki, a ten od razu wtrącił Dolittle’a i jego zwierzęta do lochu, a samemu doktorowi nakazał myć podłogi. Sytuacja była skrajnie trudna.

Małpka, która wróciła z garściami pełnymi orzechów, natrafiła tylko na Polinezję. Papuga była smutna z powodu losu przyjaciela i rozmyślała nad tym, w jaki sposób przywrócić mu wolność. Okazją do tego okazało się spotkanie z księciem Bumpo, następcą tronu. Chłopiec miał bowiem pewne marzenie – chciał, aby jego skóra zmieniła kolor z czarnej na białą. Papuga wykorzystała ten fakt i powiedziała, że jest wróżką, ale nie może nic zdziałać bez pomocy swojego mistrza, czyli doktora Dolittle’a.

Polinezja doniosła o wszystkim mężczyźnie i powiedziała, że w zamian za wybielenie skóry powinien domagać się uwolnienia oraz statku.

Medycyna i czarnoksięstwo

Zmartwienie księcia spowodowane było spotkaniem z pewną księżniczką. Najpierw wszystko było jak w bajce. Książę odnalazł królewnę, która spała, a później ją pocałował. Jednak kiedy ta się obudziła, przestraszyła się jego oblicza i powiedziała, że woli z powrotem zasnąć.

Dolittle długo rozmyślał nad składem mikstury, a kiedy w końcu ją uwarzył, okazała się ona być niezwykle skuteczna. Zadowolony z efektu książę uwolnił doktora oraz podarował mu statek.

Podróżnicy bez większych problemów dotarli na wybrzeże. Tam główny bohater pożegnał się z papugą, małpką i krokodylem, które wolały zostać na rodzimym kontynencie.

Doktor Jan Dolittle i pozostałe zwierzęta wsiedli na statek i rozpoczęli podróż. Główny bohater był zmartwiony tym, czy uda mu się ustalić właściwy kurs, lecz bardzo szybko okazało się, że w podróży powrotnej może liczyć na pomoc jaskółek.

Czerwone żagle i czarne skrzydełka

W drodze do Anglii statek Dolittle’a zbliżył się do wyspy zwanej Barbarią. Ląd ten zamieszkiwali okrutni piraci, którzy porywali swoje ofiary dla okupu.

W pewnym momencie Jip zaalarmował załogę, wskazując szczekaniem zmierzający w ich stronę okręt piracki. Dolittle był przekonany, że to już koniec podróży. Jednak z pomocą ponownie przyszły jaskółki. Jedna z nich doradziła, aby linę podzielono wzdłuż na mniejsze kawałki. Gdy to uczyniono, ptaki wzięły sprawy w swoje dzioby. Ciągnięty przez nie statek znacznie przyśpieszył i zostawił w tyle okrutnych piratów.

Ostrzeżenie szczurów

Jaskółki, mimo szczerych chęci, bardzo szybko poczuły zmęczenie. Wtedy statek Dolittle’a zatrzymał się na jednej z mijanych wysp, gdzie można było znaleźć wiele jedzenia i nieco odpocząć. Wciąż obawiając się piratów, Dolittle i jego kompani ukryli swój niewielki okręt w krzakach.

W pewnym momencie Dolittle zobaczył, że jego okręt opuszczają szczury. Zwierzęta oznajmiły mu, że w pokładzie są dziury, a one nie mają zamiaru podróżować.

Niebawem do wyspy dobili piraci. Dość szybko odnaleźli oni statek Dolittle’a i przystąpili do przeszukiwania go. Doktor i jego przyjaciele wykorzystali tę okazję, odbierając statek piratom. Już po chwili znajdowali się w pełnym morzu.

Piraci niezwłocznie wyruszyli w pościg, lecz dziurawy statek tylko przez moment utrzymywał się na powierzchni. Już po chwili znaleźli się w wodzie, w której pływało całkiem sporo rekinów. Drapieżniki gotowe były pożreć ludzi, ale doktor Dolittle poprosił, aby darowały im życie, pod warunkiem że zostaną na wyspie i będą uprawiać rolę. Piraci nie mogli odrzucić tej oferty.

Tu-tu podsłuchuje

Na pokładzie pirackiego statku nowa załoga znalazła mnóstwo zapasów i wartościowych skarbów. Zwierzęta nie mogły dostać się tylko do jednego pomieszczenia, które znajdowało się za zamkniętymi na klucz drzwiami. Słynąca z dobrego słuchu sowa Tu-tu wytrwale nasłuchiwała, zastanawiając się, co może być w tej kajucie. W pewnym momencie usłyszała cichy płacz. Doktor Dolittle nakazał wyważyć drzwi.

Plotkarki oceanu

Po pokonaniu przeszkody okazało się, że za drzwiami siedział mały chłopiec. Został on porwany dla okupu, a wraz z nim zabrano jego wuja, który był potrzebny piratom, ponieważ doskonale opanował tajniki nawigowania i sterowania statkiem. Chłopiec bał się, że wujek został zabity.

O pomoc poproszono delfiny. Morskie ssaki dotarły do wraku kutra, którym pływał wujek chłopca, ale nie znalazły żadnych śladów mogących świadczyć o tym, że mężczyzna został zabity.

Pogłoski

Do poszukiwań wujka chłopca włączyły się także orły. Obdarzone wyjątkowo bystrym wzrokiem ptaki nie dostrzegły jednak niczego.

Następnie swoich sił spróbował Jip, który powąchał nasączoną zapachem tabaki chustkę mężczyzny. Mimo wzmożonej czujności także pies Dolittle’a nie natrafił na żaden ślad.

Skała

Któregoś dnia Jip poczuł w powietrzu zapach tabaki. Pies od razu wiedział, co to oznacza. Dzięki pomocy jaskółek bohaterom prędko udało się dotrzeć do niewielkiej skalistej wyspy. Okazało się, że w jednej ze szczelin spał rudy mężczyzna, który był rybakiem i wujkiem chłopca.

Ojczyste miasteczko rybaka

Powitanie chłopca i jego wujka było bardzo wzruszające. Uratowany mężczyzna stwierdził, że Dolittle i jego przyjaciele powinni udać się wraz z nim i chłopcem do ich rodzinnego miasta. Tak też się stało, a mieszkańcy miasteczka przyjęli gości z wielką serdecznością. Za pomoc Dolittle otrzymał złoty zegarek, a Jip, bez którego na pewno nie udałoby się uratować mężczyzny, otrzymał złotą obrożę.

Z powrotem w domu

Doktor Dolittle wiele podróżował, przedstawiając widzom niezwykle rzadkiego dwugłowca. Kiedy w końcu poczuł, że zdobył wystarczająco dużo pieniędzy, aby móc zapewnić dobre życie sobie i przyjaciołom, główny bohater wrócił do Puddleby. Tam wszyscy przyjęli go z radością, a z jego powrotu najbardziej zadowolonym zdawał się być sąsiad, któremu Dolittle odkupił aż dwa statki. Od tego czasu główny bohater już nigdy nie musiał martwić się o pieniądze.

Plan wydarzeń

1. Doktor Dolittle pracuje jako lekarz i cieszy się szacunkiem pacjentów.

2. Główny bohater przygarnia zwierzęta.

3. Klienci stopniowo rezygnują z usług Dolittle’a.

4. Problemy finansowe głównego bohatera.

5. Pomysł, aby Dolittle leczył zwierzęta.

6. Pomoc Polinezji – papuga uczy człowieka mowy zwierząt.

7. Sukcesy Dolittle’a.

8. Główny bohater przygarnia krokodyla, który odstrasza klientów.

9. Dolittle znowu wpada w kłopoty finansowe, a w dodatku z domu wyprowadza się Sara, jego siotra.

10. Wiadomość z Afryki.

11. Wyprawa.

12. Doktor i kilku zwierzęcych przyjaciół, których zabrał ze sobą, docierają do wybrzeży Afryki.

13. Bohaterowie w niewoli u afrykańskiego władcy.

14. Podstęp Polinezji.

15. Ucieczka z więzienia i dotarcie do kraju małp.

16. Dolittle skutecznie leczy małpy, pomagając przezwyciężyć epidemię.

17. Wdzięczność małp i wręczenie doktorowi dwugłowca.

18. Droga powrotna.

19. Ponowna niewola u władcy państwa Jolliginka.

20. Pomoc udzielona przez księcia Bumpo.

21. Rozstanie Dolittle’a z Polinezją, Czi-czi i krokodylem.

22. Dolittle i przyjaciele wyruszają w rejs.

23. Przepłynięcie obok Barbarii i zwrócenie na siebie uwagi piratów.

24. Pomoc jaskółek i udana ucieczka.

25. Odpoczynek na wyspie.

26. Szczury informują o dziurze w statku.

27. Piraci dopływają do wyspy.

28. Dolittle i jego przyjaciele kradną statek piratów.

29. Pościg.

30. Piraci w morzu pełnym rekinów.

31. Odnalezienie w pirackim statku przerażonego chłopca.

32. Jip pomaga odszukać wujka chłopca.

33. Radosne powitanie.

34. Dolittle i zwierzęta zaproszeni do ojczystego miasteczka rybaka.

35. Główny bohater oraz pies Jip zostają uhonorowani za pomoc rybakowi.

36. Dolittle podróżuje i pokazuje widzom niezwykle rzadkiego dwugłowca.

37. Główny bohater powraca do Puddleby i wiedzie szczęśliwe zycie.

Doktor Dolittle – Wikipedia, wolna encyklopedia

Ten artykuł dotyczy postaci literackiej. Zobacz też: inne znaczenia.

Kostium i przybory Doktora Dolittle z adaptacji z 1967 roku

Doktor Dolittle – główny bohater serii powieści dla dzieci Hugh Loftinga.

Doktor John Dolittle jest lekarzem, mieszka w Puddleby nad rzeką Marsh (Puddleby-on-the-Marsh). Pewnego dnia jego papuga, Polinezja, uczy go języka zwierząt. Od tej pory zostaje lekarzem weterynarii. Jest bardzo surowy, kiedy zwierzęta są źle traktowane. W czasie, gdy rozpoczyna się akcja pierwszego tomu, ma prawdopodobnie trzydzieści kilka lat. Opisywany jest jako mężczyzna niewielkiego wzrostu, krępy, ale przy tym sprawny i silny fizycznie. Nigdy nie był żonaty i poza siostrą, która pojawia się w książkach sporadycznie, nie ma krewnych.

Akcja powieści dzieje się w pierwszej połowie XIX wieku. Autor nie lokalizuje jej dokładnie: książki powstawały po I wojnie światowej, a na początku pierwszego tomu cyklu autor użył określenia czasu „kiedy wasi dziadkowie byli jeszcze małymi dziećmi”. O czasie akcji świadczy opis otoczenia (statki są wyłącznie żaglowe, nie ma jeszcze pociągów, podróżuje się tylko dyliżansami).

W Polsce czasem zarówno imię postaci jak i nazwa serii tłumaczone są jako „Doktor Nieboli”[1].

Pierwszy (zarówno pod względem kolejności tworzenia, jak i chronologii książek) tom, Doktor Dolittle i jego zwierzęta, przetłumaczyła na język polski Wanda Kragen, pozostałe tomy – Janina Mortkowiczowa. Przekład Wandy Kragen odbiega nieco od późniejszych, jest prostszy (np. Mateusz Mugg, choć występuje w książce, nie jest wymieniony z nazwiska).

Przyjaciele doktora Dolittle [ edytuj | edytuj kod ]

Polinezja – papuga. To ona nauczyła doktora języka zwierząt. Pod koniec pierwszego tomu, razem z Czi-Czi i krokodylem, zostaje w Afryce. Powraca jednak do doktora w tomie Podróże doktora Dolittle.

Dab-Dab – kaczka. Gospodyni w domu doktora. Denerwuje się, gdy doktor wydaje wszystkie swoje pieniądze, co mu się dosyć często zdarza.

Tu-Tu – sowa. Jest świetną matematyczką, zawsze zajmuje się sprawami wymagającymi policzenia czegoś.

Geb-Geb – prosię. Zawsze myśli tylko o jedzeniu, co często jest krytykowane przez pozostałych ulubieńców doktora.

Czi-Czi – małpka. Kiedyś należała do kataryniarza, ale ponieważ była źle traktowana, doktor odkupił ją od niego. Pod koniec pierwszego tomu, razem z Polinezją i krokodylem, zostaje w Afryce. Powraca jednak w tomie Podróże doktora Dolittle.

Jip – pies. Pod koniec pierwszego tomu ratuje pewnego człowieka, za co dostaje złotą obrożę.

Dwugłowiec – jedno ze zwierząt doktora. Małpy z Afryki, z wdzięczności za uratowanie ich od epidemii, podarowały mu dwugłowca. Zwierzę to ma dwie głowy, jedną na każdym końcu ciała. Kiedy doktor nie był jeszcze dyrektorem cyrku, dwugłowiec stanowił jego największą atrakcję.

Biała myszka – jedno z ulubieńców doktora. W tomie Ogród zoologiczny doktora Dolittle zostaje burmistrzem miasta zwierząt.

Sus – pies. Należy do klowna Hoppa, doktor spotyka go w cyrku. Potem zostaje z doktorem.

Tobby lub Toby – pies z teatru marionetek cyrku. Potem zostaje z doktorem.

Pyskacz – wróbel. Mieszka w Londynie. Niezwykle lubi obrażać innych ludzi i zwierzęta, często używając nieodpowiednich słów. Odegrał niemałą rolę w Poczcie Jaskółczej doktora Dolittle oraz w jego Ptasiej Operze.

Mateusz Mugg – karmiciel kotów. Jest przyjacielem doktora. Często bywał w więzieniu. Jest niewykształcony, wszystko musi mu czytać żona, Teodozja. Razem z żoną odegrali dużą rolę w cyrku doktora Dolittle: on był zastępcą dyrektora (czyli doktora), a ona garderobianą.

Książę Bumpo – Afrykańczyk, następca tronu afrykańskiego królestwa Jolliginka. Poznaje doktora w pierwszym tomie przygód, uwalniając go z więzienia w kraju swego ojca. Potem studiuje w Oxfordzie i w niektórych dalszych tomach spotyka się z doktorem, towarzysząc mu też w podróżach. Jest bardzo silny, wesoły i prostoduszny, zawsze chodzi boso, bo tak się przyzwyczaił w Afryce.

Tomasz Stubbins – syn szewca. Jako jedyna osoba, poza doktorem, potrafi rozmawiać ze zwierzętami. Brał udział w wielu podróżach doktora. W książkach, w których występuje jego postać, jest narratorem, a we wstępach do innych opisuje siebie samego jako biografa doktora Dolittle, prawdopodobnie już nieżyjącego.

Podróży doktora Dolittle z 1922 roku Ilustracja z anglojęzycznego wydaniaz 1922 roku

Powieści i opowiadania w kolejności wydawania [ edytuj | edytuj kod ]

Doktor Dolittle i jego zwierzęta

Cyrk doktora Dolittle

Opera doktora Dolittle

Doktor Dolittle i zielona kanarzyca

Poczta doktora Dolittle

Podróże doktora Dolittle

Ogród zoologiczny doktora Dolittle

Największa podróż doktora Dolittle

Doktor Dolittle na Księżycu

Powrót doktora Dolittle

Doktor Dolittle i Tajemnicze Jezioro

Opowieści z Puddleby

Innych autorów [ edytuj | edytuj kod ]

Inne pozycje [ edytuj | edytuj kod ]

Gub-Gub’s Book, an Encyclopaedia of Food (1932)

(1932) Doctor Dolittle’s Birthday Book (1935)

Hugh Lofting, Doktor Dolittle i jego zwierzęta :: Wolne Lektury

Choroba: 1 2 Duma: 1 Głupota: 1 Katastrofa: 1 Kłótnia: 1 Kondycja ludzka: 1 2 Lekarz: 1 2 3 Marzenie: 1 Pieniądz: 1 Pies: 1 2 Podstęp: 1 Rozstanie: 1 Rozum: 1 Słowo: 1 Strach: 1 Ucieczka: 1 Wolność: 1 Współpraca: 1 Wzrok: 1 Zapach: 1 Zwierzę: 1 Zwierzęta: 1 2

Hugh Lofting Doktor Dolittle i jego zwierzęta tłum. Jarek Westermark

Rozdział pierwszy. Puddleby

Dawno, dawno temu — kiedy nasi dziadkowie byli jeszcze zupełnie mali — żył sobie pewien doktor. Nazywał się Dolittle — a konkretnie dr med. John Dolittle, gdzie „dr med.” oznacza, że był doktorem medycyny z prawdziwego zdarzenia i wiedział całe mnóstwo różnych rzeczy.

Żył w Puddleby, niewielkim miasteczku położonym nad rzeką Marsh. Wszyscy tamtejsi mieszkańcy, młodzi czy starzy, znali go z widzenia. I zawsze, gdy przechadzał się ulicami w swoim cylindrze[1], powtarzali: „Spójrzcie, idzie Doktor! Ten to ma łeb!”. Psy i dzieci podbiegały, żeby chodzić za nim krok w krok i nawet wrony, które mieszkały na wieży kościelnej, krakały z uznaniem na jego widok i grzecznie skłaniały głowy.

Dom Doktora, położony na obrzeżach mieściny, był raczej niewielki, otaczał go jednak rozległy ogród z trawnikiem, na którym — w cieniu wierzb płaczących — stały kamienne ławy. Domem zajmowała się siostra Doktora, Sara Dolittle, ale ogród pielęgnował zawsze on sam.

Bardzo lubił zwierzęta i miał ich wiele. W stawie, położonym na obrzeżach posesji[2], hodował złote rybki, w spiżarni[3] trzymał króliki, w pianinie białe myszki, w bieliźniarce[4] wiewiórkę, a w piwnicy jeża. Miał też krowę z cielaczkiem i starego, kulawego konia, któremu stuknęły już 22 lata. A do tego kury, gołębie, dwa jagniątka i wiele innych zwierząt, ale najbardziej z nich wszystkich lubił kaczkę Dab-Dab, psa Dżipa, prosiaczka Gub-Gub, papugę Polinezję i sowę Tu-Tu.

Siostra Doktora często narzekała, że przez te wszystkie zwierzaki w domu zawsze jest brudno. Co gorsza, zdarzyło się, że pewna starsza pani z reumatyzmem[5], pacjentka Doktora, podczas wizyty przypadkiem usiadła na jeżu, który spał akurat na kanapie, i więcej już nie przyszła. Od tego czasu co sobotę jeździła do położonego o całe 15 kilometrów dalej miasteczka Oxenthorpe, do zupełnie innego lekarza.

Pewnego dnia siostra Doktora, Sara Dolittle, przyszła do niego i powiedziała:

— Johnie, czy naprawdę uważasz, że chorzy ludzie powinni przychodzić do domu pełnego zwierząt? Żaden szanujący się lekarz nie trzymałby w salonie stada jeży i myszy! Zwierzaki odstraszyły już czworo klientów! Dziedzic Jenkins oraz wielebny pastor[6] mówią, że ich stopa więcej w tym domu nie postanie, choćby nawet mieli kopnąć w kalendarz[7]! Biedniejemy z dnia na dzień. Jeśli tak dalej pójdzie, nikt ze śmietanki towarzyskiej[8] nie zechce się u ciebie leczyć!

— Kiedy ja wolę zwierzęta od ludzi ze śmietanki — powiedział Doktor.

— Bzdury! — fuknęła jego siostra i wypadła z pokoju.

Czas mijał. Doktorowi wciąż przybywało zwierząt, a ubywało pacjentów. W końcu przychodził do niego już tylko Sprzedawca Mięsa dla Kotów, któremu zwierzaki w ogóle nie przeszkadzały. Tyle że Sprzedawca zwykle nie miał grosza przy duszy, a chorował tylko raz do roku — na Boże Narodzenie, kiedy płacił Doktorowi sześć pensów[9] za flaszeczkę lekarstwa.

Trzeba wam wiedzieć, że nawet w owych czasach (dawno, dawno temu!) sześć pensów nie wystarczyło na życie, więc całe szczęście, że Doktor miał jeszcze co nieco w skarbonce! Ale kolejne zwierzęta, które wciąż przygarniał, trzeba było przecież karmić. Oszczędności topniały w oczach.

W końcu sprzedał swoje pianino, a myszom urządził przeprowadzkę do sekretarzyka, ale pieniądze, które w ten sposób zdobył, również nie starczyły na długo. Ostatecznie musiał pozbyć się nawet brązowego, odświętnego garnituru i tak, krok po kroku, biedniał coraz bardziej.

Teraz, gdy przechadzał się ulicami w swoim cylindrze, ludzie mówili do siebie: „Spójrzcie, idzie John Dolittle, doktor medycyny! Swego czasu był najsłynniejszym lekarzem w tej części kraju, a teraz? Co za widok! Nosi dziurawe skarpety i jest biedny jak mysz kościelna!”

Ale psy, koty i dzieci wciąż przybiegały, żeby chodzić za nim po mieście krok w krok, tak samo, jak kiedy był bogaty.

Rozdział drugi. Język zwierząt

Pewnego razu, gdy Doktor siedział w kuchni i rozmawiał ze Sprzedawcą Mięsa dla Kotów, który przyszedł do niego z bólem brzucha, Sprzedawca zapytał:

— Może zamiast ludzi zacznie pan leczyć zwierzęta?

Papuga Polinezja, która obserwowała przez okno deszcz i nuciła pod dziobem szantę[10], umilkła, żeby posłuchać.

— Niech pan pomyśli, Doktorze — ciągnął dalej Sprzedawca. — Przecież wie pan o zwierzętach absolutnie wszystko. A już na pewno o wiele więcej niż tutejsi weterynarze. Pana książka… ta o kotach… jest wspaniała! Ja, co prawda, nie umiem czytać ani pisać… bo inaczej może sam pisałbym książki… ale moja żona Teodozja jest najprawdziwszą uczoną. I przeczytała mi pana dzieło na głos. Jest wybitne. Nie można tego ująć inaczej: wybitne. Nie zdziwiłbym się, gdyby sam okazał się pan być kotem. Doskonale rozumie pan, jak one myślą. Proszę posłuchać: na leczeniu zwierząt można nieźle zarobić. Wiedział pan o tym? Niech pan pomyśli: przysyłałbym do pana wszystkie staruszki z chorymi psami i kotami. A gdyby zwierzaki za długo były zdrowe, dorzucałbym coś niecoś do mięsa, które sprzedaję, żeby raz dwa się pochorowały.

— Oj, nie — wtrącił szybko Doktor. — Co to, to nie. To się nie godzi.

— Nie mówię o poważnych chorobach! — odparł Sprzedawca Mięsa dla Kotów. — Tylko o drobnych przypadłościach, żeby były ciut nie w sosie! Nie miałem na myśli nic więcej. Ale może ma pan rację, że nie wypada tak traktować zwierzaków. Zresztą gwarantuję, że i tak ciągle będą chore, bo staruszki regularnie je przekarmiają. Do tego dochodzą jeszcze okoliczni gospodarze z kulawymi końmi i cherlawymi owieczkami pod opieką. Wszyscy oni przychodziliby właśnie do pana. Proszę zostać doktorem od zwierząt!

Kiedy Sprzedawca Mięsa dla Kotów wyszedł, papuga sfrunęła z parapetu i wylądowała na stole.

— Facet gada z sensem — powiedziała. — To właśnie powinieneś zrobić. Zostać doktorem od zwierząt. Odpuść sobie ludzi, skoro nie mają dosyć oleju w głowie, żeby zorientować się, że jesteś najlepszym lekarzem na świecie. Opiekuj się zwierzętami. One połapią się raz dwa. Bądź doktorem od zwierząt.

— Doktorów od zwierząt nie brakuje — powiedział John Dolittle, wystawiając przy tym doniczki z kwiatami na parapet, żeby mogły skorzystać z deszczu.

— Jasne, że nie brakuje — odparła Polinezja. — Ale wszyscy są zupełnie do bani. Zwierzęta, SłowoSłuchaj, Doktorze. Coś ci powiem. Wiedziałeś, że zwierzęta umieją mówić?

— Wiem, że potrafią to papugi — odparł Doktor.

— No cóż, my, papugi, umiemy mówić w dwóch językach: po ludzku i po ptasiemu — wyjaśniła z dumą Polinezja. — Jeśli powiem „Polly chce krakersa”, bez trudu mnie zrozumiesz. Ale posłuchaj tego: Ka-ka oj-iii, fii-fii?

— Wielkie nieba! — zakrzyknął Doktor. — Cóż to znaczy?

— To znaczy: „Czy owsianka już gotowa?”, tyle że po ptasiemu.

— Ojej! Co ty powiesz? — rzekł Doktor. — Nigdy wcześniej tak do mnie nie mówiłaś.

— A niby po co? — spytała Polinezja i wytrzepała sobie z lewego skrzydła okruszki krakersów. — I tak byś nie zrozumiał.

— Powiedz coś jeszcze — poprosił podekscytowany Doktor. Skoczył do bieliźniarki i wrócił z ołówkiem i zeszytem na domowe wydatki. — Mów powoli, a ja będę wszystko spisywał. To ciekawe… arcyciekawe… A do tego zupełna nowość! Najpierw poproszę o ptasi alfabet. Tylko nie za szybko.

W ten oto sposób Doktor dowiedział się, że zwierzęta mają własny język i że potrafią ze sobą rozmawiać. Przez całe deszczowe popołudnie Polinezja siedziała na kuchennym stole i dyktowała kolejne słowa, które skrzętnie zapisywał.

Kiedy nadeszła pora na herbatę i do środka wkroczył pies Dżip, papuga powiedziała Doktorowi:

— Widziałeś? Właśnie coś do ciebie powiedział.

— Wyglądało, jakby po prostu podrapał się w ucho — odparł Doktor.

— Przecież zwierzęta nie zawsze mówią paszczą czy dziobem — wyjaśniła z naciskiem papuga i uniosła brwi. — Mówią za pomocą uszu, łap, ogonów… wszystkiego! Czasem wcale nie potrzebują wydawać przy tym dźwięku. Widzisz, jak pies marszczy jedną stronę nosa?

— Co to znaczy? — spytał Doktor.

— To znaczy: „Nie widzisz, że przestało padać?” — odparła Polinezja. — Zadał ci pytanie. Psy używają nosów niemal wyłącznie do pytań.

Z biegiem czasu papuga pomogła Doktorowi tak dobrze poznać język zwierząt, że sam nauczył się do nich przemawiać i potrafił zrozumieć każde ich słowo. Wtedy raz na zawsze zrezygnował z leczenia ludzi.

Kiedy tylko Sprzedawca Mięsa dla Kotów ogłosił wszem i wobec, że John Dolittle zamierza pomagać zwierzętom, starsze panie zaraz zaczęły przyprowadzać mu swoje przeżarte ciastkami mopsy i pudle. Rolnicy pokonywali wiele mil, żeby mógł rzucić okiem na ich chore krowy i owce.

Pewnego dnia sprowadzono mu konia pociągowego; biedak był zachwycony, że wreszcie znalazł człowieka, który zna jego język.

— Sęk w tym, Doktorze — powiedział koń — że weterynarz zza wzgórza to absolutny partacz[11]. Leczy mnie od sześciu tygodni. Myśli, że okulałem… a potrzebuję tylko okularów! Ślepnę na jedno oko. Dlaczegóż to koń nie miałby nosić okularów tak samo jak człowiek? Tymczasem durny konował zza wzgórza ani razu nawet nie zbadał mi wzroku. Ciągle tylko przepisuje mi wielkie tabletki. Próbowałem wszystko mu wyjaśnić, ale nie zna ani słowa po końsku! Potrzebuję okularów.

— No tak, oczywiście — powiedział Doktor. — Migiem je dla ciebie zdobędę.

— Chciałbym mieć parę podobną do pańskich — dodał koń. — Tyle, że z zielonymi szkłami. Dzięki nim słońce przestanie mnie razić podczas pracy na polu.

— Naturalnie — odrzekł Doktor. — Dostaniesz zielone.

— Wiesz, w czym tkwi problem? — spytał koń, gdy Doktor otworzył już drzwi frontowe, żeby go wypuścić. — Problem w tym, że każdy uważa, że potrafi leczyć zwierzęta… bo one nigdy nie skarżą się na swój los. Ale w rzeczywistości o wiele trudniej być dobrym lekarzem od zwierząt niż od ludzi. Syn mojego gospodarza uważa, że wie o koniach wszystko. Szkoda, że go pan nie widział! Ma móżdżek wielkości szarańczy, a twarz tak tłustą, że w ogóle nie widać mu oczu! W zeszłym tygodniu próbował robić mi okład z gorczycy[12].

— Gdzie go przyłożył? — spytał Doktor.

— Przyłożył? Nigdzie — odparł koń. — Powiedziałem tylko, że próbował. Kopnąłem go, aż wpadł do stawu dla kaczek.

— No, no! — rzucił Doktor.

— Na co dzień jestem bardzo spokojny — wyjaśnił koń. — Spokojny i cierpliwy w stosunku do ludzi. Nie lubię robić hec. Ale kiedy weterynarz przepisał mi niewłaściwe lekarstwo, a ten rumiany dureń zaczął odstawiać swoje cyrki, zwyczajnie nie wytrzymałem.

— Mocno go poturbowałeś? — spytał Doktor.

— Skąd — odparł koń. — Kopnąłem tak, żeby nie zrobić mu poważnej krzywdy. Teraz to on jest pod opieką weterynarza. Na kiedy będą gotowe moje okulary?

— Dostaniesz je w przyszłym tygodniu — powiedział Doktor. — Przyjdź we wtorek. Do zobaczenia!

John Dolittle zamówił wielkie, porządne okulary o zielonych szkłach, w których koń pociągowy widział tak doskonale, że przestał ślepnąć na jedno oko.

Wkrótce wiele zwierząt hodowlanych z okolic Puddleby zaczęło nosić okulary, a ślepych koni nikt już nie widywał.

Podobnie miały się sprawy z innymi zwierzętami, które przyprowadzano Doktorowi. Kiedy tylko orientowały się, że zna ich język, mówiły mu, jak się czują i gdzie je boli, dzięki czemu z łatwością je leczył.

A potem wracały do siebie i opowiadały znajomym, że w małym domu z wielkim ogrodem mieszka doktor, którego naprawdę warto odwiedzić. Wkrótce wszystkie chore zwierzęta — konie, krowy, psy, ale i polne maleństwa, takie jak myszy, szczury wodne, borsuki i nietoperze — zaczęły przybywać właśnie na obrzeża miasteczka. Ogród Doktora był więc niemal zawsze pełen pacjentów, którzy próbowali wepchnąć się na wizytę.

Było ich tyle, że Doktor zrobił dla nich specjalne wejścia. Nad drzwiami frontowymi napisał „KONIE”, nad bocznymi „KROWY”, a nad kuchennymi „OWCE”. Każde zwierzątko wchodziło swoją drogą. Dla myszy powstał tunel prowadzący prosto do piwnicy, gdzie ustawiały się w rzędy i cierpliwie czekały, aż Doktor znajdzie czas, żeby się nimi zająć.

Tak oto w kilka lat wszystkie żywe stworzenia w promieniu wielu kilometrów dowiedziały się, kim jest dr med. John Dolittle. A ptaki, które latem odlatywały na południe, opowiadały swoim pobratymcom z odległych krain o wspaniałym doktorze z Puddleby nad rzeką Marsh, który zna ich mowę i zawsze pomaga potrzebującym. Stał się więc słynny wśród zwierząt z całego świata, jeszcze bardziej niż kiedyś wśród zamieszkujących okolicę ludzi. Był szczęśliwy i bardzo podobało mu się życie, jakie teraz wiódł.

Pewnego popołudnia, gdy pisał kolejną książkę, Polinezja usiadła na oknie i — jak zwykle — zaczęła obserwować liście, które tańczyły na wietrze po całym ogrodzie. Po chwili zaśmiała się w głos.

— Co się stało, Polinezjo? — spytał Doktor, podnosząc wzrok znad książki.

— Po prostu tak sobie dumam… — powiedziała papuga. Dalej obserwowała liście.

— Nad czym?

Kondycja ludzka, Zwierzęta, Rozum, Głupota— Nad ludźmi — odparła. — Niedobrze mi się robi na samą myśl. Mają o sobie stanowczo zbyt wysokie mniemanie. Świat istnieje od tysięcy lat, prawda? A z języka zwierząt zdołali w tym czasie wyłapać tylko tyle, że kiedy pies macha ogonem, to znaczy, że jest zadowolony. Nieźle, co? Jesteś pierwszym człowiekiem, który gada po naszemu. Tak, słowo daję, ludzie naprawdę potrafią zajść mi za skórę! Szczególnie, kiedy rozprawiają, jakie to zwierzęta są durne. Durne! Ha! Znałam kiedyś pewną arę, która umiała powiedzieć „Dzień dobry” na siedem różnych sposobów, nie otwierając przy tym dzioba! Znała też wszystkie języki. Nawet grekę, której nauczył ją stary profesor z siwą brodą. Ale ara w końcu od niego uciekła. Uważała, że stary kaleczy grekę i nie mogła słuchać, jak przekazuje uczniom wszystkie swoje błędy. Ciekawa jestem, co się z nią potem stało. Z geografii też była lepsza od niejednego człowieka. Ludzie! Też mi coś! Gwarantuję, że jeśli kiedykolwiek nauczą się latać, co umie przecież byle wróbel, będą o tym gadać i gadać, i gadać do znudzenia!

— Mądre z ciebie ptaszysko — stwierdził Doktor. — A tak właściwie to ile masz lat? Wiem, że papugi i słonie dożywają czasem naprawdę sędziwego wieku.

— Nie mogę odpowiedzieć z całkowitą pewnością — odparła Polinezja. — Mam albo 183, albo 182 lata. Ale wiem, że kiedy przyleciałam tutaj z Afryki, król Karol ukrywał się jeszcze w pniu dębu[13]. Wiem, bo go widziałam. Był blady jak ściana.

Rozdział trzeci. Dalsze problemy finansowe

Doktor wkrótce znów zaczął zarabiać, a jego siostra Sara kupiła sobie nową suknię i chodziła cała szczęśliwa.

Niektóre zwierzęta, które przychodziły na wizytę, były tak chore, że musiały zostawać u Doktora na tygodniową rekonwalescencję[14]. Najczęściej siadywały wtedy na jego leżakach ogrodowych.

Często nie chciały sobie jednak pójść nawet po powrocie do zdrowia, bo tak bardzo podobał im się lekarz i jego domek. A on nie miał serca odmawiać, kiedy pytały, czy mogą zostać z nim na stałe. Jego menażeria[15] powiększała się więc z każdym dniem.

Pewnego wieczora, gdy Doktor siedział na murze w swoim ogrodzie i palił fajkę, zza rogu wyszedł włoski kataryniarz z małpą na sznurku. Doktor od razu zauważył, że obroża na szyi małpki jest za ciasna, a zwierzę brudne i nieszczęśliwe. Zabrał więc małpkę Włochowi, dał mu szylinga[16] i kazał zmiatać. Kataryniarz okropnie się zezłościł i powiedział, że chce zatrzymać małpkę. Ale wtedy Doktor zagroził, że jeśli tamten zaraz nie odejdzie, rozkwasi mu nos. John Dolittle był krępy[17], ale bardzo silny. Tak więc Włoch oddalił się, mamrocząc pod nosem przekleństwa, a małpka została z Doktorem Dolittle, gdzie żyło jej się znakomicie. Inne zwierzęta nazwały ją Czi-Czi. To dość popularne słowo w języku małp, które oznacza „rudzielec”.

Innym razem do Puddleby przyjechał cyrk. Nocą uciekł z niego i przyszedł do ogrodu Doktora pewien krokodyl z bolącym zębem. Doktor pogadał z nim po krokodylemu, zaprosił go do środka i zaraz wyleczył ząb. Ale kiedy gad zobaczył, jak miłe jest wnętrze domu, pełne kryjówek w sam raz dla różnych zwierząt, sam zapragnął zamieszkać z Doktorem. Zapytał, czy mógłby spać w stawiku na tyłach ogrodu, jeśli obieca, że nie zje ani jednej rybki, a kiedy ludzie z cyrku przyszli, żeby go zgarnąć, wpadł w taki szał, że się wystraszyli i uciekli. Ale wobec mieszkańców domu zawsze był łagodny jak baranek.

Niestety, starsze panie bały się krokodyla, przestały więc posyłać do Doktora swoje chore pieski. Rolnicy też byli pewni, że gad połknie ich jagnięta i cielaki. Doktor poszedł więc do krokodyla i wytłumaczył mu, że już czas wrócić do cyrku. Zwierzak jednak zalał się łzami i tak długo błagał, żeby pozwolić mu zostać, że Doktor zwyczajnie musiał się zgodzić.

Sara postawiła sprawę jasno:

— Johnie — powiedziała. — Musisz odprawić tę kreaturę. Rolnicy i starsze panie boją się przysyłać do ciebie chore zwierzęta. Dopiero co znów zaczęło nam się lepiej powodzić, ale teraz popadniemy w całkowitą ruinę. Tego już za wiele. Nie zamierzam dłużej zajmować się twoim domem, jeśli nie odeślesz aligatora.

— To nie aligator — odparł Doktor. — Tylko krokodyl.

— Jak zwał, tak zwał — powiedziała Sara. — Grunt, że nikt nie chciałby go znaleźć pod swoim łóżkiem. Ma zniknąć z tego domu.

— Przecież obiecał mi, że nikogo nie ugryzie — powiedział Doktor. — Nie lubi cyrku. A ja nie mam pieniędzy, żeby odesłać go do Afryki, skąd pochodzi. Zajmuje się sobą i ma bardzo dobre maniery. Nie marudź.

— Powtarzam: nie zgadzam się, żeby u nas mieszkał — powiedziała Sara. — Przecież on zżera linoleum[18]! Jeśli natychmiast go nie przegonisz, to… to… wezmę i wyjdę za mąż!

— W porządku — powiedział Doktor. — Weź i wyjdź za mąż. Siła wyższa.

Potem złapał kapelusz i wyszedł do ogrodu.

Więc Sara Dolittle spakowała manatki[19] i odjechała, a Doktor został z ukochanymi zwierzętami całkiem sam.

Wkrótce stał się biedniejszy niż kiedykolwiek. Miał teraz mnóstwo paszcz do wykarmienia i cały dom na utrzymaniu. Nikt nie naprawiał zepsutych sprzętów i nie było z czego zapłacić rzeźnikowi. Sytuacja stała się niewesoła. Jednak Doktor w ogóle się tym nie przejmował.

— Pieniądze to utrapienie! — powtarzał. — Żyłoby się nam wszystkim o wiele lepiej, gdyby nigdy nie zostały wynalezione. Po co o nich myśleć, skoro jesteśmy szczęśliwi?

Jednak wkrótce same zwierzęta zaczęły się niepokoić. Pewnego wieczoru, gdy Doktor zasnął już w fotelu przed kominkiem, zaczęły szeptać między sobą. Sowa Tu-Tu, która umiała świetnie rachować[20], obliczyła, że pieniędzy zostało jedynie na najbliższy tydzień — jeśli wszyscy ograniczą się do jednego posiłku dziennie.

Potem papuga powiedziała:

— Chyba powinniśmy sami zająć się pracami domowymi. Przynajmniej tyle możemy zrobić. Bądź co bądź to z naszego powodu starszy pan postanowił żyć samotnie i w nędzy.

Ustalono więc, że małpka Czi-Czi będzie gotować i wykonywać drobne naprawy, pies zacznie zamiatać podłogi, a kaczka odkurzać półki i słać łóżka. Sowie Tu-Tu przypadło prowadzenie domowych rachunków, a prosiaczkowi prace ogrodowe. Papuga Polinezja została panią domu i praczką, bo była najstarsza.

Nowe obowiązki początkowo przysparzały zwierzętom wielu trudności… no, z wyjątkiem Czi-Czi, która miała chwytne dłonie i mogła pracować jak człowiek… ale wkrótce wszystkie przyzwyczaiły się do tej sytuacji. Lubiły obserwować, jak pies Dżip zamiata podłogę — zamiast szczotki miał szmatę przywiązaną do ogona. Po pewnym czasie zaczęły sobie radzić tak dobrze, że Doktor przyznał, że dom wygląda czyściej niż kiedykolwiek.

I tak to się toczyło przez pewien czas, choć brak pieniędzy dawał się wszystkim we znaki.

W końcu zwierzęta rozstawiły przed bramą posesji stragan z warzywami i kwiatami, które sprzedawały przechodniom. Nie zarabiały co prawda dość, żeby starczyło na wszystkie wydatki, ale Doktor nadal się nie przejmował. Kiedy papuga przyfrunęła powiedzieć mu, że sprzedawca ryb nie chciał dać im już ani jednej sztuki na kredyt, odparł:

— Nieważne. Póki kury znoszą jajka, a krowa daje mleko, możemy jeść omlety i twaróg. W ogrodzie zostało jeszcze dużo warzyw, a do zimy daleko. Nie marudź. Poczciwa Sara też ciągle marudziła! Ciekawe, jak sobie teraz radzi. To wspaniała kobieta… no, na swój sposób. Co zrobić!

Ale śnieg spadł tego roku niespodziewanie wcześnie i biały puch przykrył tych kilka warzyw, które zostały jeszcze w ogrodzie. Więc choć kulawy koń przytargał z lasu pod miastem mnóstwo drewna na opał, zwierzętom zaczął doskwierać głód.

Rozdział czwarty. Wieści z Afryki

Była to bardzo mroźna zima. Pewnej grudniowej nocy, gdy wszyscy siedzieli w kuchni wokół pieca, a Doktor czytał na głos fragment książki, którą napisał w języku zwierząt, sowa Tu-Tu nagle powiedziała:

— Ćśś! Ktoś hałasuje w ogrodzie!

Wszyscy wytężyli słuch. Rzeczywiście: ktoś głośno tupał po śniegu. Potem drzwi otworzyły się na oścież i do środka wpadła zziajana małpka Czi-Czi.

Choroba, Katastrofa, Lekarz— Doktorze! — zawołała. — Właśnie dostałam wiadomość od kuzyna z Afryki. Wśród tamtejszych małp wybuchła epidemia. Wszystkie chorują i mnóstwo z nich umiera. Słyszały o tobie i błagają, żebyś przybył do Afryki i powstrzymał chorobę.

— Kto przyniósł ci wiadomość? — spytał Doktor, zdejmując okulary i odkładając książkę.

— Jaskółka — wyjaśniła Czi-Czi. — Siedzi na beczce na deszczówkę.

— Powiedz jej, żeby podfrunęła do ognia — powiedział Doktor. — Musi być okropnie zmarznięta. Jaskółki odlatywały na południe już sześć tygodni temu!

Wprowadzono zziębniętą, drżącą jaskółkę do domu. Choć początkowo była onieśmielona, szybko się ogrzała, usiadła na kominku i zaczęła swoją opowieść.

Kiedy skończyła, Doktor stwierdził:

— Chętnie udałbym się do Afryki, choćby po to, żeby uciec przed mrozem. Ale obawiam się, że nie mam pieniędzy na bilet. Podaj skarbonkę, Czi-Czi.

Małpka wspięła się na komodę i zdjęła ją z górnej półki.

W środku nie było nic — ani jednej monety!

— Zdawało mi się, że leży tam jeszcze dwupensówka[21]!

— Rzeczywiście, leżała — przyznała sowa. — Ale wydałeś ją na gryzak dla małego borsuka, kiedy zaczął ząbkować.

— Doprawdy? — spytał Doktor. — Wielkie nieba! Pieniądze to doprawdy utrapienie! Cóż, mniejsza z tym. Może jeśli pójdę na wybrzeże, uda mi się wypożyczyć łódź, która zabierze nas do Afryki. Znam w mieście pewnego żeglarza. Przyszedł do mnie, kiedy jego dziecko zachorowało na odrę. Wyleczyłem je, więc być może teraz użyczy nam łodzi.

Tak więc następnego dnia wczesnym rankiem Doktor ruszył na wybrzeże. A kiedy wrócił, powiedział zwierzętom, że miał rację: żeglarz rzeczywiście zgodził się pożyczyć mu swoją łódź.

Krokodyl, małpka i papuga bardzo się ucieszyły i zaczęły śpiewać z radości, bo wiedziały, że wracają do Afryki — ich prawdziwego domu. A Doktor powiedział:

— Mogę zabrać tylko waszą trójkę. A do tego psa Dżipa, kaczkę Dab-Dab, prosiaczka Gub-Gub i sowę Tu-Tu. Pozostałe zwierzęta, czyli orzesznice, szczury wodne i nietoperze będą musiały wrócić na pole, gdzie przyszły na świat, i tam zaczekać na mój powrót. Większość z nich i tak przesypia zimę, więc nie będą miały mi za złe. A afrykański klimat nie przypadłby im do gustu.

Następnie papuga, która miała już na koncie wiele morskich podróży, zaczęła wyliczać, co konkretnie Doktor musi zabrać ze sobą na pokład.

— Musisz zapakować mnóstwo specjalnego pieczywa — powiedziała. — Konkretnie sucharów. No i wołowinę w puszkach. I kotwicę.

— Sądzę, że łódź może mieć własną kotwicę — zasugerował Doktor.

— Upewnij się — rzekła Polinezja. — Bo to kluczowa kwestia. Bez kotwicy się nie zatrzymasz. Przyda się też dzwonek.

— Do czego? — spytał Doktor.

— Żeby wiedzieć, która godzina — wyjaśniła papuga. — Musisz dzwonić co pół godziny, żeby się nie pogubić. I zabierz tyle liny, ile zdołasz. W podróży lina zawsze się przydaje.

Potem wszyscy zaczęli myśleć, jak zapłacą za potrzebny ekwipunek[22].

— A niech to! Znowu pieniądze! — zrzędził Doktor. — Słowo daję, że nie mogę się doczekać, aż dotrzemy do Afryki, gdzie nie będą nam potrzebne! Pójdę zapytać sklepikarza, czy zgodzi się, żebym zapłacił mu dopiero, kiedy wrócę. Albo lepiej: poślę żeglarza, żeby z nim pomówił.

Więc żeglarz poszedł pogadać ze sklepikarzem, a kiedy wrócił, miał ze sobą wszystko, czego potrzebowali.

Zwierzęta spakowały manatki. Zamknęły dopływ wody, żeby rury nie zamarzły, zatrzasnęły okiennice i zamknęły drzwi na klucz, który następnie zaniosły do stajni, gdzie mieszkał stary koń. Upewniły się, że siana wystarczy mu na całą zimę, ruszyły z bagażami na wybrzeże i wsiadły na łódź.

Odprowadził je Sprzedawca Mięsa dla Kotów. Przyniósł ze sobą wielką porcję puddingu[23], którą sprezentował Doktorowi, bo słyszał, że takich smakołyków próżno szukać w obcych krajach.

Gdy tylko znaleźli się na statku, prosiaczek Gub-Gub spytał, gdzie są łóżka, bo była już czwarta po południu — pora na drzemkę. Wtedy Polinezja zaprowadziła go pod pokład i pokazała koje, przymocowane na ścianie jedna nad drugą.

— Przecież to półki, nie łóżka! — zawołał Gub-Gub.

— Żadne tam półki! Na statkach zawsze tak jest — wyjaśniła papuga. — To twoja koja. Właź na nią i śpij.

— Chyba jednak jeszcze się nie położę — oznajmił Gub-Gub. — Jestem zbyt podekscytowany. Chcę wrócić na pokład i zobaczyć, jak odpływamy od brzegu.

— Cóż, to twoja pierwsza podróż — przyznała Polinezja. — Z czasem przyzwyczaisz się do życia na morzu.

I sama wróciła na pokład, mrucząc pod dziobem piosenkę:

Znam już Morze Czerwone i Czarne, Białą Wyspę widziałem nie raz. Rzekę Żółtą odkryłem ja pierwszy, Pomarańczową też, w świetle gwiazd. Kraj zielony znów niknie gdzieś za mną, Ocean błękitem lśni, Lecz mam dosyć kolorów, kochana, A więc wracam, gdzie czekasz mnie ty.

Doktor mruknął, że zanim wyruszą, powinien jeszcze zapytać żeglarza, w którą stronę płynąć, żeby dotrzeć do Afryki. Ale jaskółka powiedziała, że była tam wiele razy i że zna drogę.

Więc Doktor polecił Czi-Czi podnieść kotwicę i podróż rozpoczęła się na dobre.

Rozdział piąty. Wielka wyprawa

Żeglowali po wzburzonym morzu przez całe sześć tygodni, zawsze w ślad za jaskółką, która leciała przodem i wskazywała im drogę. Nocami brała ze sobą małą latarenkę, żeby było ją widać w ciemności. Żeglarze na statkach, które przepływały obok, brali ją za spadającą gwiazdę.

Gdy tak płynęli, coraz dalej i dalej na południe, robiło się coraz cieplej i cieplej. Polinezja, Czi-Czi i krokodyl rozkoszowali się słońcem. Biegali roześmiani i wyglądali przez burtę, żeby sprawdzić, czy nie widać już przypadkiem Afryki.

Ale upał doskwierał prosiaczkowi, psu i sowie Tu-Tu, którzy mogli tylko siedzieć z wywalonymi językami na rufie, w cieniu wielkiej beczki i popijać lemoniadę.

Kaczka Dab-Dab wskakiwała do wody i płynęła za statkiem, żeby się ochłodzić. Co pewien czas, gdy robiło jej się za gorąco w czubek głowy, nurkowała, przepływała pod dnem łodzi i wypływała po drugiej stronie. Robiła to samo, kiedy łowiła śledzie — we wtorki i piątki wszyscy członkowie załogi jedli ryby, żeby oszczędzać puszkowaną wołowinę.

Byli już niedaleko równika, gdy zobaczyli, że zbliża się do nich stado latających ryb. Ryby zapytały papugę, czy to statek Doktora Dolittle’a. Kiedy odparła, że tak, bardzo się ucieszyły, bo podobno małpy w Afryce zaczęły się już niepokoić, czy Doktor przybędzie na ich wezwanie. Polinezja spytała, ile kilometrów muszą jeszcze przepłynąć. Latające ryby odparły, że do wybrzeży Afryki zostało ich już tylko 88.

Innym razem zwierzęta zobaczyły tańczącą wśród fal ławicę[24] morświnów. One też zapytały Polinezję, czy to statek słynnego Doktora. Gdy usłyszały, że tak, spytały, czy mogą mu w czymś pomóc.

A Polinezja powiedziała:

— Owszem. Kończą nam się cebule.

— Niedaleko stąd jest wysepka — oznajmiły morświny — na której rosną dorodne dzikie cebule. Utrzymajcie ten kurs. Popłyniemy ich nazrywać i was dogonimy.

Skoczyły w morskie fale. Niedługo potem papuga znów je dostrzegła: zbliżały się, ciągnąc za sobą sieci z wodorostów pełne cebuli.

Następnego wieczora, o zachodzie słońca, Doktor powiedział:

— Podaj teleskop, Czi-Czi. Nasza podróż dobiega końca. Niedługo powinniśmy zobaczyć wybrzeże Afryki.

Jakieś pół godziny później rzeczywiście wydało im się, że widzą coś na kształt lądu. Ale robiło się coraz ciemniej, więc nie mieli pewności.

Potem rozpętał się potężny sztorm. Grzmiało, a wokół biły pioruny. Wył wiatr, padał ulewny deszcz, a wysokie fale zalewały pokład.

Nagle rozległ się głośny HUK! Statek znieruchomiał i przechylił się na bok.

— Co jest? — spytał Doktor, wbiegając po schodach.

— Nie jestem pewna — odparła papuga. — Ale chyba rozbiliśmy się o skały. Każ kaczce wyskoczyć i zbadać sytuację.

Dab-Dab zanurkowała, a kiedy wypłynęła, potwierdziła, że rzeczywiście uderzyli w kamień. W dnie statku była teraz wielka dziura, przez którą do środka wlewała się woda. Tonęli.

— Uderzyliśmy prosto w Afrykę! — stwierdził Doktor. — Co za los! Będziemy musieli dotrzeć do brzegu wpław.

Ale Czi-Czi i Gub-Gub nie umieli pływać.

— Weź linę! — rozkazała Polinezja. — Mówiłam, że się przyda. Gdzie ta kaczka? Chodź no tu, Dab-Dab. Chwyć koniec liny, poleć do brzegu i przywiąż ją do palmy. My przytrzymamy tu drugi koniec. A zwierzęta, które nie umieją pływać, przedostaną się na ląd po linie. To się nazywa „lina życia”.

Tak więc wszyscy ostatecznie dostali się na brzeg cali i zdrowi. Niektóre zwierzęta popłynęły, inne pofrunęły, a te, które poszły, trzymając się liny, wzięły ze sobą kufer i torbę Doktora.

Ale dziurawy statek do niczego się już nie nadawał. Fale raz po raz biły nim o kamienie, aż całkiem się rozpadł, a deski odpłynęły z prądem.

Wszyscy schronili się w miłej, suchej jaskini, którą znaleźli wśród wysokich skał i tam przeczekali sztorm.

Następnego ranka, po wschodzie słońca, udali się na piaszczystą plażę, żeby wyschnąć.

— Kochana stara Afryka! — westchnęła Polinezja. — Dobrze do niej wrócić. Pomyśleć tylko… jutro minie 169 lat, odkąd odwiedziłam ją po raz ostatni! A nie zmieniła się ani odrobinę! Te same palmy, ta sama czerwona ziemia, te same czarne mrówki. Nie ma jak w domu!

Inni zauważyli, że ma w oczach łzy. Powrót do ojczyzny naprawdę ją ucieszył.

Doktor zorientował się, że zgubił cylinder — wiatr zdmuchnął mu go z głowy podczas sztormu. Dab-Dab poleciała na poszukiwania i znalazła go daleko od brzegu. Dryfował na falach jak plastikowa łódka. Kiedy podleciała, żeby go złapać, zobaczyła, że w środku kuli się ze strachu biała myszka.

— Co tu robisz? — spytała kaczka. — Przecież miałaś zostać w Puddleby.

— Nie chciałam, żebyście odpłynęli beze mnie — wyjaśniła mysz. — Chciałam zobaczyć Afrykę. Mam tam krewnych. Więc ukryłam się w bagażu. Wniesiono mnie na pokład razem z sucharami. Kiedy statek zatonął, okropnie się przestraszyłam… bo nie umiem zbyt długo pływać. Pływałam, ile mogłam, ale wkrótce się zmęczyłam i byłam pewna, że utonę. I wtedy, w ostatniej chwili pojawił się obok mnie cylinder Doktora. Wskoczyłam do środka, żeby nie pójść na dno.

Więc kaczka uniosła cylinder z myszą w środku i poleciała, żeby oddać go Doktorowi, który czekał na brzegu. Wszyscy zebrali się, żeby obejrzeć znalezisko.

— To się nazywa „pasażer na gapę” — wyjaśniła papuga.

Próbowali właśnie zrobić dla myszy miejsce w kufrze, żeby mogła wygodnie podróżować, kiedy nagle odezwała się małpka Czi-Czi.

— Ćśś! Słyszę kroki w puszczy!

Wszyscy umilkli i zaczęli nasłuchiwać. Wkrótce spomiędzy drzew wyłonił się czarnoskóry mężczyzna i zapytał, co tu robią.

— Nazywam się John Dolittle. Jestem doktorem medycyny — wyjaśnił Doktor. — Poproszono mnie, żebym przybył do Afryki wyleczyć chore małpy.

— Wszyscy musicie stanąć przed królem — stwierdził mężczyzna.

— Jakim znowu królem? — spytał Doktor, który nie chciał tracić czasu.

— Władcą królestwa Jolliginki — wyjaśnił mężczyzna. — To jego ziemie. Każdy, kto tu przybywa, musi stawić się przed jego obliczem. Za mną!

Posłusznie zebrali bagaże i ruszyli za mężczyzną w głąb dżungli.

Rozdział szósty. Polinezja i król

Przeszli kawałek przez gęstą dżunglę, po czym wyszli na otwartą przestrzeń i zobaczyli pałac zrobiony z błota. Właśnie tam mieszkał król wraz ze swoją królową Ermintrudą oraz synem, księciem Bumpo. Książę był teraz nad rzeką i łowił łososie, ale król i królowa siedzieli pod parasolem przed drzwiami do pałacu. Królowa Ermintruda spała.

Kiedy Doktor dotarł na miejsce, król spytał, co go sprowadza. Doktor wyjaśnił, czemu przybył do Afryki.

— Nie wolno ci podróżować po moich ziemiach — powiedział król. — Wiele lat temu przybył do nas inny biały człowiek. Traktowałem go bardzo życzliwie. Ale kiedy już rozkopał ziemię, żeby wyciągnąć z niej złoto, i pozabijał słonie, żeby odciąć im ciosy[25], potajemnie wrócił na statek i odpłynął, nie dziękując mi ani słowem. Nigdy więcej nie będzie żaden biały przemierzał moich ziem.

Następnie zwrócił się do stojących niedaleko czarnoskórych mężczyzn.

— Zabierzcie tego szamana[26] — rozkazał — i wrzućcie go razem ze zwierzętami do mojego najlepiej strzeżonego więzienia.

Sześciu strażników odprowadziło Doktora i jego zwierzęta do lochu. Cela, do której trafili, miała tylko jedno zakratowane okienko, które znajdowało się tuż pod sufitem. Drzwi były solidne i grube.

Wszystkim zrobiło się smutno. Prosiaczek Gub-Gub zaczął płakać, ale umilkł, kiedy Czi-Czi zagroziła, że da mu klapsa, jeśli nie przestanie tak wyć.

— Jesteśmy w komplecie? — spytał Doktor, kiedy oczy przyzwyczaiły mu się już do półmroku.

— Chyba tak — odparła kaczka i zaczęła liczyć zebranych.

— Gdzie Polinezja? — spytał krokodyl. — Nie ma jej tu.

— Na pewno? — spytał Doktor. — Rozejrzyjmy się. Polinezjo! Polinezjo! Gdzie jesteś?

— Pewnie uciekła — mruknął krokodyl. — To bardzo w jej stylu! Czmychnęła do dżungli, kiedy tylko jej przyjaciele wpadli w tarapaty.

— To zupełnie nie w moim stylu — powiedziała papuga, wyłażąc z kieszeni płaszcza Doktora. — Rzecz w tym, że jestem wystarczająco mała, żeby przecisnąć się przez kraty w oknie. Bałam się, że umieszczą mnie w specjalnej klatce. Więc kiedy król był zajęty gadaniem, ukryłam się w kieszeni Doktora… i oto jestem! To się nazywa „fortel” — dodała, przygładzając dziobem piórka.

— Wielkie nieba! — zawołał Doktor. — Masz szczęście, że na tobie nie usiadłem.

— Posłuchaj — powiedziała Polinezja. — Dziś wieczorem, kiedy zrobi się ciemno, zamierzam przeleźć przez kraty w oknie i przefrunąć do pałacu. Zobaczycie, że na pewno uda mi się skłonić króla, żeby was wypuścił.

— Niby jak? — spytał Gub-Gub. Uniósł ryjek i znów zaczął chlipać. — Przecież jesteś tylko ptakiem!

— Nie da się ukryć — odparła papuga. — Ale nie zapominaj, że ptakiem, który umie mówić po ludzku. I że dobrze znam tych ciemnoskórych.

Tej samej nocy, kiedy księżyc przeświecał przez liście palm, a wszyscy ludzie króla już spali, papuga prześlizgnęła się przez kraty w oknie więziennej celi i poleciała do pałacu. Szyba w oknie spiżarni była wybita — tydzień wcześniej trafiła w nią piłka do tenisa — więc Polinezja wleciała przez nią do środka.

Usłyszała, że książę Bumpo chrapie w swojej sypialni na tyłach pałacu. Weszła cichutko po schodach i dotarła do sypialni króla. Delikatnie uchyliła drzwi i zerknęła do środka.

Królowa spędzała tę noc na balu u swojego kuzyna, ale król leżał już w łóżku i smacznie spał.

Polinezja podkradła się bliżej i weszła pod łóżko.

Potem kaszlnęła — tak, jak robił to czasem Doktor Dolittle. Potrafiła doskonale naśladować każdego, kogo zechciała.

Król otworzył oczy i powiedział zaspanym głosem:

— Czy to ty, Ermintrudo? — (Myślał, że królowa wróciła już z balu).

Papuga kaszlnęła jeszcze raz: głośno, jak człowiek. Król usiadł na łóżku, całkiem rozbudzony.

— Kto tu jest? — zapytał.

— To ja, Doktor Dolittle — powiedziała papuga, doskonale naśladując głos Doktora.

— Co robisz w mojej sypialni? — zawołał król. — Jak śmiałeś uciec z więzienia? Gdzie jesteś? Nie widzę cię.

Ale papuga tylko się na to zaśmiała — długim, głębokim, radosnym śmiechem Doktora.

— Przestań rechotać! Pokaż się! — zażądał Król.

— Ty durniu! — odparła Polinezja. — Zapomniałeś, że rozmawiasz z doktorem medycyny Johnem Dolittle? Z najniezwyklejszym człowiekiem na świecie? Jasne, że mnie nie widzisz. Stałem się niewidzialny. Mogę wszystko. A teraz słuchaj: przybyłem tej nocy, żeby cię ostrzec. Jeśli nie pozwolisz nam podróżować po twoim królestwie, sprawię, że ty i twoi poddani rozchorujecie się tak samo jak małpy. Wiedz, że potrafię zarówno leczyć jak i sprowadzać choroby. Starczy, że kiwnę palcem! Natychmiast wyślij żołnierzy, żeby otworzyli drzwi mojej celi, bo inaczej jeszcze tej nocy wszyscy dostaniecie świnki[27]!

Król tak się przestraszył, że zaraz dostał dreszczy.

— Doktorze — jęknął. — Będzie, jak zechcesz. Tylko błagam, nie kiwaj palcem!

A potem wyskoczył z łóżka i zbiegł do żołnierzy, którym rozkazał otworzyć drzwi więzienia.

Kiedy tylko Polinezja została sama, ostrożnie zeszła po schodach i wyleciała z pałacu przez okno spiżarni.

Ale królowa, która właśnie otwierała kluczem tylne drzwi do pałacu, zobaczyła, jak papuga wylatuje przez rozbite okno. Opowiedziała o tym królowi, gdy tylko ten wrócił do łóżka. Wówczas król zrozumiał, że go oszukano i okrutnie się zdenerwował. Natychmiast pognał z powrotem do więzienia.

Ale się spóźnił. Drzwi stały otworem. Cela była pusta. Po Doktorze i jego zwierzętach nie został nawet ślad.

Rozdział siódmy. Małpi most

Królowa Ermintruda nigdy jeszcze nie widziała męża w takim stanie. Zgrzytał zębami z wściekłości. Wszystkich wokół wyzywał od durniów. Cisnął szczotką do zębów w pałacowego kota. Przez pewien czas biegał w kółko w koszuli nocnej, po czym obudził wszystkich swoich żołnierzy i rozkazał im przeczesać dżunglę w poszukiwaniu Doktora. Potem posłał za żołnierzami służących — kucharzy, ogrodników, swojego golibrodę i nauczyciela księcia Bumpo. Nawet królowej rozkazał pomóc w poszukiwaniach, choć była wykończona po całej nocy tańców w zbyt ciasnych butach.

Tymczasem Doktor gnał ile sił w nogach w stronę Krainy Małp, a jego zwierzęta za nim.

Gub-Gub miał krótkie nóżki, więc szybko się zmęczył i Doktor musiał go nieść, co nie było łatwe, bo miał już w rękach kufer i torbę.

Król Jolliginki uznał, że łatwo będzie znaleźć Doktora, bo ten był tu obcy i nie wiedział, w którą stronę iść. Ale się mylił. Małpka Czi-Czi znała bowiem dżunglę jak własną kieszeń — lepiej nawet od ludzi króla. Poprowadziła Doktora i resztę zwierząt przez najgęstsze połacie lasu, do miejsca, gdzie nie stanęła dotąd ludzka stopa. Kazała wszystkim schować się w pniu starego drzewa, między wielkimi kamieniami.

— Lepiej tu poczekajmy — powiedziała Czi-Czi — aż żołnierze wrócą do łóżek. Potem będziemy mogli udać się do Krainy Małp.

Tak właśnie spędzili całą noc.

Słyszeli wokół głosy ludzi króla, którzy przeszukiwali dżunglę, byli jednak zupełnie bezpieczni, bo położenie ich kryjówki znała jedynie Czi-Czi. Nie słyszały o niej nawet inne małpy.

Nareszcie, gdy przez gęstą zasłonę liści zaczęło przebijać się światło słońca, usłyszeli, jak królowa Ermintruda mówi zmęczonym głosem, że dalsze poszukiwania nie mają sensu. Że równie dobrze żołnierze mogą wrócić do domu i się przespać.

Gdy tylko odeszli, Czi-Czi wyprowadziła Doktora i jego zwierzęta z kryjówki i wszyscy wyruszyli do Krainy Małp.

Droga była długa i męcząca — szczególnie dla prosiaczka Gub-Gub. Jednak kiedy tylko zaczynał płakać, zaraz dostawał mleko kokosowe, które bardzo polubił.

Jedzenia i picia nigdy im nie brakowało. Czi-Czi i Polinezja wiedziały, które z rosnących w dżungli owoców i warzyw są jadalne i jak je znaleźć. Zbierały daktyle, figi, orzeszki ziemne, imbir i bataty. Z soku dzikich pomarańczy przygotowywały lemoniadę, którą słodziły miodem z gniazd dzikich pszczół. Potrafiły zdobyć wszystko, o co tylko prosiły je inne zwierzęta — a przynajmniej zawsze miały w zanadrzu coś bardzo podobnego. Zdarzyło się nawet, że przyniosły Doktorowi tytoń, bo chciał sobie zapalić, a jego zapasy już się wyczerpały.

Noce spędzali na grubych materacach z wyschniętej trawy, w namiotach z liści palmowych. Kiedy przyzwyczaili się już do całodziennych marszy, przestali się męczyć i zaczęli naprawdę cieszyć się podróżą. Zawsze z radością przyjmowali jednak nadejście nocy, które oznaczało postój i odpoczynek. Doktor brał garść patyczków i rozpalał niewielkie ognisko. Po kolacji wszyscy siadali wokół niego i słuchali, jak Polinezja śpiewa o morzu, a Czi-Czi opowiada o dżungli.

Opowieści Czi-Czi często były bardzo ciekawe. Małpy nie spisywały swojej historii, póki nie zaczął tego dla nich robić Doktor Dolittle, ale niczego nie zapominały — rodzice opowiadali swoim dzieciom o wszystkim, co działo się dawniej. Czi-Czi powtarzała więc historie, które usłyszała od babci. Historie z odległej przeszłości, z czasów sprzed Noego i potopu, gdy ludzie nosili niedźwiedzie skóry, żyli w jaskiniach i jedli baraninę na surowo, bo nie znali ognia i nie wiedzieli, że można ją ugotować. Opowiadała o wielkich mamutach i gadach (długich jak pociągi!), które w owych czasach krążyły po górach i skubały liście z koron drzew. Zwierzęta często siedziały zasłuchane i dopiero po skończonej opowieści spostrzegały, że ogień zgasł. Musiały wtedy nazbierać więcej patyków i rozpalać ognisko od nowa.

Gdy żołnierze króla wrócili do domu i oznajmili, że nie udało im się odnaleźć Doktora, król znowu wysłał ich do dżungli i rozkazał im zostać tam do skutku. Tak więc gdy Doktor i jego zwierzęta zmierzali do Krainy Małp, myśląc, że nic im nie grozi, w istocie wciąż byli ścigani. Gdyby Czi-Czi o tym wiedziała, najpewniej znów kazałaby im się ukryć. Ale nie miała o tym pojęcia.

Pewnego dnia wspięła się na wysoką skałę i wyjrzała nad korony drzew. Kiedy zeszła, oznajmiła, że niedługo dotrą do celu, bo Kraina Małp jest tuż tuż.

I rzeczywiście. Tego samego wieczora spotkali kuzyna Czi-Czi i wiele innych małp, które jeszcze nie zachorowały. Obsiadły drzewa na brzegu bagna, żeby czekać na przybycie słynnego doktora. Teraz, gdy zobaczyły, że jest już niedaleko, wydały z siebie potężny okrzyk radości. Wiwatowały, machały liśćmi i skakały z gałęzi na ziemię, żeby go powitać.

Powiedziały, że poniosą jego torbę, kufer i cały dobytek, a jedna z roślejszych[28] małp wzięła na ręce prosiaczka Gub-Gub, który znów był zmęczony. Dwie małpy pobiegły przodem, żeby przekazać chorym towarzyszom nowinę o przybyciu wybitnego lekarza.

UcieczkaAle wysłannicy króla, którzy wciąż szli ich śladem, usłyszeli okrzyki i natychmiast zorientowali się, gdzie jest Doktor. Przyspieszyli kroku, by go pojmać.

Duża małpa, która niosła prosiaczka Gub-Gub, szła najwolniej, więc pierwsza dostrzegła przemykającego między drzewami kapitana żołnierzy. Natychmiast podbiegła do Doktora i kazała mu uciekać.

Wszyscy pognali szybciej niż kiedykolwiek wcześniej w całym swoim życiu. Ludzie króla, którzy szli ich śladem, też puścili się pędem, a kapitan biegł na samym przedzie oddziału.

Nagle Doktor potknął się o swoją torbę z lekarstwami i plasnął twarzą w błoto. Kapitan uznał, że tym razem na pewno go złapie, miał jednak bardzo długie uszy i kiedy skoczył naprzód, żeby złapać Doktora, zahaczył uchem o wystającą gałąź. Reszta żołnierzy podbiegła, żeby go oswobodzić. Doktor tymczasem zdołał wstać i znów popędził naprzód, coraz szybciej i szybciej.

— Jest dobrze! — krzyknęła Czi-Czi. — Już niedaleko!

Zanim jednak dotarli do Krainy Małp, stanęli nad stromą przepaścią, na której dnie płynęła rzeka. Była to granica królestwa Jolliginki. Za rozpadliną rozciągało się królestwo małp.

Pies Dżip spojrzał w przepaść i powiedział:

— O rany! Jak dostaniemy się na drugą stronę?

— Niech mnie! — jęknął Gub-Gub. — Ludzie króla depczą nam po piętach. Spójrzcie tylko! Boję się, że znów trafimy do więzienia — chlipnął.

Ale wielka małpa, która niosła prosiaczka, teraz postawiła go na ziemi i zawołała do swych towarzyszy:

— Chłopaki, szybko! Most! Robimy most! Mamy tylko chwilę. Uwolnili już kapitana, pędzi tu jak jeleń. Żwawo, żwawo! Most! Most!

Doktor był ciekaw, z czego konkretnie zamierzają go zbudować. Rozejrzał się w poszukiwaniu ukrytych desek.

Ale kiedy znów spojrzał w stronę urwiska, zobaczył nad nim gotowy most, który tylko czekał, aż Doktor po nim przejdzie — żywy most zrobiony z małp! Najwyraźniej utworzyły go w kilka sekund, kiedy tylko odwrócił się do nich plecami. Po prostu złapały jedna drugą za ręce i stopy.

Wielki małpiszon zawołał do doktora:

— Przechodźcie! Przechodźcie wszyscy, szybko!

Gub-Gub początkowo nie chciał iść po tak wąskim moście, zawieszonym wysoko nad rzeką, bo kręciło mu się w głowie. Ale w końcu dał sobie radę tak samo jak pozostali.

John Dolittle przeszedł jako ostatni. Gdy tylko dotarł na drugi brzeg, ludzie króla wybiegli na krawędź urwiska.

Zaczęli wygrażać mu pięściami i wrzeszczeć z wściekłości, gdy zrozumieli, że się spóźnili. Doktor i jego zwierzęta dotarli bezpiecznie do Krainy Małp, a most wciągnięto na drugą stronę rozpadliny.

Czi-Czi spojrzała na Doktora i powiedziała:

— Wielu wybitnych odkrywców i sędziwych przyrodników zaszywało się w dżungli na długie tygodnie, żeby zobaczyć tę małpią sztuczkę. Ale nigdy wcześniej nie pozwoliliśmy na to żadnemu białemu człowiekowi. Właśnie tobie, jako pierwszemu, dane było oglądać słynny Małpi Most.

Jej słowa sprawiły Doktorowi ogromną przyjemność.

Rozdział ósmy. Przywódca Lwów

Lekarz, Choroba, WspółpracaJohn Dolittle był teraz okrutnie, nieznośnie zajęty. Miał wokół siebie setki chorych małp — goryli, orangutanów, szympansów, pawianów, marmozet, małp szarych i rudych i wszystkich pozostałych. Wiele z nich już umarło.

Zaczął od oddzielenia małp chorych od zdrowych. Potem poprosił Czi-Czi i jej kuzyna, żeby zbudowali mu małą chatkę z trawy. Następnie polecił zdrowym małpom przyjść do niego, żeby się zaszczepić.

Przez trzy dni i trzy noce małpy schodziły się z dżungli, dolin i wzgórz, a Doktor siedział w chatce i szczepił je bez chwili wytchnienia.

Potem polecił zbudować kolejny dom, tym razem duży, żeby starczyło miejsca na wiele łóżek. Umieścił tam wszystkie chore zwierzęta. Ale było ich takie mrowie, że szybko zabrakło zdrowych małp do opieki. Doktor rozesłał więc prośby o pomoc do innych zwierząt: lwów, lampartów i antylop.

DumaJednak Przywódca Lwów był stworzeniem niezwykle dumnym. Kiedy przyszedł do wielkiego domu Doktora, pełnego łóżek z chorymi, wydawał się urażony i wściekły.

— Naprawdę miał pan czelność prosić o pomoc… mnie? — spytał. — Śmiał pan mnie wezwać? Ja, król zwierząt, miałbym usługiwać stadu brudnych małpiszonów? Przecież nie pożarłbym ich nawet między posiłkami!

Choć lew wyglądał strasznie, Doktor robił wszystko, żeby nie pokazać, że się boi.

— Nie prosiłem, żebyś je pożerał — rzekł cicho. — Poza tym wcale nie są brudne. Dziś rano wszystkie się kąpały. Za to twoja sierść wygląda, jakby tęskniła za szczotką. Coś ci powiem. Posłuchaj mnie. Co jeśli pewnego dnia zachorują właśnie lwy? Jeśli nie pomożecie teraz innym zwierzętom, zostaniecie same, gdy będziecie miały problemy. Dumne ludy często tak właśnie kończą.

— Lwy nie miewają problemów. Raczej sprawiają je innym — powiedział lew, zadzierając nosa. Potem pomaszerował między drzewa z poczuciem, że Doktorowi na pewno w pięty poszło.

W tej sytuacji lamparty też uniosły się dumą i oznajmiły, że nie pomogą. Antylopy (rzecz jasna!) tak samo, choć brakowało im śmiałości, żeby zachować się wobec Doktora równie nieuprzejmie. Kopały w ziemi, uśmiechały się głupio i powtarzały, że żadna z nich nie była nigdy pielęgniarką.

Biedny Doktor bardzo się martwił. Nie miał pojęcia, skąd zdobyć opiekunów dla tysięcy chorych małp.

Ale Przywódca Lwów, kiedy wrócił do legowiska, zobaczył, jak jego żona, Królowa Lwica, biegnie do niego z rozwianym futrem.

— Jedno z lwiątek nie chce jeść — powiedziała. — Nie wiem, co mam robić. Od wczoraj nie wzięło nic do pyszczka.

Zaczęła płakać i drżeć ze zdenerwowania — była dzielną lwicą, ale i czułą matką.

Więc Przywódca poszedł do legowiska i przyjrzał się swoim dzieciom — dwóm sprytnym lwiątkom, które leżały na ziemi. Jedno z nich wyglądało naprawdę kiepsko.

Następnie lew z dziką satysfakcją powtórzył żonie, co powiedział Doktorowi. A ona tak się wściekła, że niemal wyrzuciła go z legowiska.

— Nigdy nie miałeś ani kropli oleju w głowie! — ryknęła. — Wszystkie zwierzęta stąd aż po Ocean Indyjski mówią o wspaniałym człowieku, który potrafi wyleczyć każdą chorobę i o tym, jaki jest czuły i życzliwy… on, jedyny człowiek na całym świecie, który zna język zwierząt! A teraz… właśnie teraz, kiedy nasze dziecko choruje, ty postanowiłeś go obrazić! Idioto! Dobrego lekarza źle traktują tylko tępaki! Ty…

Zaczęła wyrywać mężowy włosy z grzywy.

— Natychmiast wracaj do tego białego człowieka — wrzasnęła — i powiedz mu, że przepraszasz. Zabierz ze sobą całą resztę zdurniałych lwów, a do tego tępe lamparty i antylopy. I róbcie wszystko, co Doktor wam rozkaże. Haruj jak wół! Być może go udobruchasz i zgodzi się potem zbadać nasze lwiątko. No, idź już! Szybciej, mówię! Wcale się nie nadajesz na ojca!

I poszła do sąsiedniego legowiska, gdzie mieszkała jej matka, żeby opowiedzieć jej o całej sprawie.

Przywódca Lwów wrócił więc do Doktora.

— Akurat tędy przechodziłem — mruknął — i pomyślałem, że zajrzę. Znalazłeś już kogoś do pomocy?

— Nie — odparł doktor. — Nie znalazłem. I bardzo mnie to martwi.

— W dzisiejszych czasach trudno o pomoc — stwierdził lew. — Zwierzęta zwyczajnie nie chcą pracować. Takie już są. No cóż… Widzę, że nie jest ci łatwo. W zasadzie byłbym skłonny wyświadczyć ci tę przysługę i zrobić, co w mojej mocy, o ile nie będę musiał myć chorych małpiszonów. Przekazałem też innym zwierzętom, że mają przyjść i pomóc. Lamparty będą tu lada chwila… O, a przy okazji, mamy w domu chore lwiątko. Nie sądzę, żeby dolegało mu coś poważnego. Ale moja żona się niepokoi. Wpadnij, żeby rzucić na nie okiem, jeśli będziesz wieczorem w okolicy, dobrze?

Doktor był zachwycony. Z pomocą przyszły mu lwy i lamparty, antylopy, żyrafy i zebry, wszystkie zwierzęta z lasów, gór i równin. Było ich tak wiele, że część odesłał do domu i zostawił sobie tylko te najbystrzejsze.

Wkrótce małpy zaczęły wracać do zdrowia. Pod koniec tygodnia wielki dom pełen łóżek był już w połowie pusty. A tydzień później opuścił go ostatni pacjent.

Praca Doktora dobiegła końca. Był tak zmęczony, że położył się do łóżka i spał przez trzy dni, nie przewracając się nawet na drugi bok.

Rozdział dziewiąty. Narada małp

Czi-Czi stała przy drzwiach pokoju Doktora i pilnowała, żeby nikt mu nie przeszkadzał. Kiedy już się obudził, obwieścił małpom, że musi wracać do Puddleby.

Były w szoku. Sądziły, że Doktor zostanie z nimi już na zawsze. Tego wieczora wszystkie zebrały się w dżungli, żeby omówić sytuację.

W pewnym momencie wstał wódz szympansów.

— Czemu dobry człowiek odjeżdża? — zapytał. — Czy nie jest tu z nami szczęśliwy?

Nikt nie umiał mu odpowiedzieć.

Potem wstał i przemówił szef goryli.

— Myślę, że powinniśmy pójść i poprosić go, żeby został. Może się zgodzi, jeśli zbudujemy mu nowy dom i większe łóżko i obiecamy mnóstwo małpich służących do pomocy.

Potem wstała Czi-Czi. Pozostałe małpy zaczęły szeptać:

— Ćśś! Uwaga! Teraz głos zabierze słynna podróżniczka!

Czi-Czi powiedziała zebranym:

— Przyjaciele, obawiam się, że nie ma sensu prosić Doktora, żeby został. Jest winny sporo pieniędzy mieszkańcom Puddleby. Uważa, że musi wrócić, żeby spłacić długi.

— A co to takiego pieniądze? — pytały małpy.

Czi-Czi wyjaśniła im, że w Krainie Białych Ludzi bez pieniędzy nie można nic dostać ani zrobić. Że właściwie nie da się bez nich żyć.

— Nawet jeść i pić nie można za darmo? — spytała któraś z małp.

Czi-Czi potrząsnęła głową. Potem przyznała, że — gdy jej właścicielem był kataryniarz — sama musiała prosić dzieci o pieniądze.

Wtedy wódz szympansów spojrzał na władcę orangutanów i powiedział:

— Kuzynie, ci ludzie to naprawdę dziwne stworzenia! Kto chciałby mieszkać w ich krainie? Wielkie nieba, co za bzdury!

Potem Czi-Czi powiedziała:

— Kiedy chcieliśmy do was przypłynąć, okazało się, że nie mamy ani łodzi, ani pieniędzy, żeby kupić prowiant na podróż. Więc pewien sklepikarz dał nam suchary i powiedział, że możemy zapłacić po powrocie. Nasz statek, który pożyczyliśmy ostatecznie od pewnego marynarza, niestety rozbił się u wybrzeży Afryki. Teraz Doktor mówi, że musi odkupić marynarzowi łódź… bo jeśli tego nie zrobi, biedak zostanie bez grosza przy duszy.

Małpy długo milczały. Siedziały nieruchomo, rozmyślając.

Nareszcie wstał przywódca pawianów.

— Myślę, że nie możemy pozwolić, żeby ten dobry człowiek opuścił nasze ziemie, póki nie otrzyma od nas naprawdę wspaniałego daru. Musi wiedzieć, jak bardzo jesteśmy wdzięczni za wszystko, co dla nas zrobił!

Mała ruda małpka, która siedziała wysoko na drzewie, zawołała:

— Ja też tak myślę!

A potem wszystkie wrzasnęły naraz, aż zrobił się straszny hałas.

— Tak, tak! Przygotujmy prezent, jakiego nie dostał jeszcze nigdy żaden biały człowiek!

Po czym zaczęły się zastanawiać, co konkretnie dadzą Doktorowi.

— Pięćdziesiąt toreb kokosów! — rzuciła jedna.

— Sto kiści bananów! — dodała druga. — Przynajmniej nie będzie musiał kupować owoców w Krainie, Gdzie Jedzą Ci, Co Płacą!

Ale Czi-Czi powiedziała im, że to wszystko za ciężkie. Że tylu owoców nie da się zabrać w podróż, a połowa i tak się zepsuje, zanim Doktor zdąży je zjeść.

— Jeśli chcecie go uszczęśliwić, sprezentujcie mu jakieś zwierzę — powiedziała. — Na pewno będzie o nie dbał. Podarujcie mu rzadki okaz! Taki, jakiego nie ma w żadnym zoo.

— A co to zoo? — spytały małpy.

Więc Czi-Czi wyjaśniła, że zoo to miejsca w Krainie Białych Ludzi, gdzie zwierzęta trzyma się w klatkach, żeby odwiedzający mogli je oglądać. Małpy były w wielkim szoku. Zaczęły do siebie szeptać:

— Ludzie przypominają bezmyślne dzieci. Durne prostaki! Nie do wiary! Przecież zoo brzmi jak zwykłe więzienie!

Potem zapytały Czi-Czi, jakie rzadkie zwierzę, którego nie znają biali ludzie, mogłyby sprezentować Doktorowi.

— Mają tam u siebie iguany? — zapytał burmistrz marmozet[29].

Ale Czi-Czi odparła:

— Tak, jest nawet jedna w londyńskim zoo.

— A okapi? — spytała inna małpa.

— Też — powiedziała Czi-Czi. — W Belgii, gdzie zabrał mnie pięć lat temu mój kataryniarz, widziałam okapi w dużym mieście o nazwie Antwerpia.

— A dwugłowca mają? — spytała kolejna małpa.

— Nie — odparła wtedy Czi-Czi. — Nie, żaden biały człowiek nigdy nie widział dwugłowca. Możemy dać go Doktorowi.

Rozdział dziesiąty. Najrzadsze zwierzę świata

Dwugłowce wyginęły. To znaczy, że już ich nie ma. Ale dawno temu, w czasach Doktora Dolittle’a, w najgłębszych dżunglach Afryki żyło ich jeszcze kilka, choć już wtedy były bardzo, bardzo rzadkie. Nie miały ogona — ich ciała były z obu stron zakończone głowami, a z każdej głowy wyrastały ostre rogi. Były strachliwe, więc schwytanie ich graniczyło z cudem. Podczas polowania Afrykańczycy nie mogli zakradać się do nich od tyłu, tak jak robili to w przypadku innych zwierząt, bo — żeby nie wiem, z której strony podejść — dwugłowce zawsze były ustawione pyskiem do myśliwych. Poza tym, kiedy dany dwugłowiec spał, spała tak naprawdę tylko jedna z jego połówek. Druga pozostawała czujna. Dlatego, choć najwięksi myśliwi i najsprytniejsi kolekcjonerzy przez długie lata przeczesywali dżungle całego globu, nigdy nie udało im się schwytać i wsadzić do zoo nawet jednego dwugłowca.

Już w czasach Doktora, a więc wiele, wiele lat temu, nie było na świecie innych dwugłowych zwierząt.

Teraz małpy ruszyły do lasu na łowy. Po długiej wędrówce jedna z nich dostrzegła nietypowe ślady nad brzegiem rzeki. Nie było wątpliwości, że w okolicy musi być dwugłowiec.

Małpy ruszyły wzdłuż rzeki, aż dotarły do poletka gęstej, wysokiej trawy. Uznały, że dwugłowiec na pewno ukrył się właśnie tam.

Złapały się więc za ręce i utworzyły krąg wokół kępy roślinności. Dwugłowiec usłyszał, że się zbliżają. Z całych sił spróbował przedrzeć się przez pierścień małp, ale nie dał rady. Kiedy zrozumiał, że nie ucieknie, usiadł i czekał, aż powiedzą mu, czego chcą.

Wzrok, StrachZapytały, czy zgodzi się wyruszyć z Doktorem Dolittle’em i zostać atrakcją w Krainie Białych Ludzi.

Ale dwugłowiec potrząsnął jednocześnie obiema głowami i powiedział:

— Nie ma mowy!

Małpy wyjaśniły mu, że nie zostanie zamknięty w klatce, że ludzie po prostu będą na niego patrzeć. Powiedziały, że Doktor to bardzo dobry człowiek, ale że brakuje mu pieniędzy. Gdyby miał dwugłowe zwierzę, inni płaciliby mu, żeby móc je oglądać. Stałby się bogaty i mógłby zapłacić za łódź, którą pożyczył, żeby przybyć do Afryki.

Ale dwugłowiec odpowiedział:

— Nie. Wiecie, jaki jestem nieśmiały. Nienawidzę, gdy ktoś się na mnie gapi.

Brzmiał przy tym, jakby miał zaraz się rozpłakać.

Przez kolejne trzy dni małpy prosiły go, żeby zmienił zdanie. Pod koniec trzeciego powiedział, że najpierw musi spotkać Doktora i przekonać się, jaki to człowiek.

Więc małpy zabrały go ze sobą. Kiedy dotarły do małego domku z trawy, gdzie mieszkał Doktor, zapukały do drzwi.

Kaczka oderwała się od upychania ubrań w kufrze i zawołała:

— Proszę!

Czi-Czi z dumą wprowadziła nowe zwierzę do środka i pokazała je Doktorowi.

— Co to, u licha, jest? — spytał John Dolittle, wpatrzony w dziwne stworzenie.

— Ratuj nas, Panie! — zawołała kaczka. — Która z tych głów umie myśleć?

— Stawiam, że żadna — odparł pies Dżip.

— Doktorze — powiedziała Czi-Czi. — To jest dwugłowiec, najrzadsze zwierzę w afrykańskiej dżungli, jedyna istota o dwóch głowach na całym świecie! Zabierz go do domu, a będziesz ustawiony. Ludzie zapłacą fortunę, żeby go zobaczyć.

— Kiedy ja nie chcę pieniędzy — powiedział Doktor.

— Owszem, chcesz — wtrąciła się kaczka Dab-Dab. — Zapomniałeś już, że ledwo udało nam się spłacić rzeźnika w Puddleby? I niby jak zamierzasz zdobyć nową łódź dla marynarza, jeśli nie będziesz miał na nią pieniędzy?

— Chciałem sam ją zbudować — oznajmił Doktor.

— Gadaj z sensem! — zawołała Dab-Dab. — Skąd wziąłbyś potrzebne drewno i gwoździe? Poza tym, z czego będziemy żyli? Kiedy wrócimy, zaczniemy klepać biedę jak jeszcze nigdy dotąd! Czi-Czi ma absolutną rację: musisz wziąć ze sobą tego cudaka!

— Cóż, być może jest w tym trochę sensu — mruknął Doktor. — Na pewno miło byłoby mieć nowego towarzysza. Ale czy… no, czy to coś naprawdę chce opuścić swój dom?

— Tak, pojadę z tobą — powiedział dwugłowiec, który, gdy tylko zobaczył twarz Doktora, zrozumiał, że może mu zaufać. — Zrobiłeś dla tutejszych zwierząt bardzo wiele dobrego… a małpy mówią, że tylko ja jeden się nadaję. Ale musisz mi obiecać, że jeśli Kraina Białych Ludzi nie przypadnie mi do gustu, odeślesz mnie z powrotem.

— Cóż, oczywiście, bez dwóch zdań — powiedział Doktor. — Przepraszam, ale czy nie jesteś może odległym krewniakiem jeleniowatych?

— Owszem — rzekł dwugłowiec. — Od strony matki jestem spokrewniony z abisyńskimi gazelami i kozicami azjatyckimi. A moim prapradziadkiem od strony ojca był ostatni jednorożec na świecie.

— Bardzo ciekawe! — mruknął Doktor i wyciągnął z kufra książkę, którą przed chwilą spakowała Dab-Dab.

Zaczął przerzucać kartki.

— Zobaczmy, czy Buffon[30] coś o tobie pisze…

— Zauważyłam, że odzywa się zawsze tylko jedna z twoich głów — powiedziała kaczka. — Czy druga też to potrafi?

— Owszem — odparł dwugłowiec. — Ale zwykle używam jej do jedzenia. W ten sposób mogę jeść i mówić jednocześnie, nie wykazując się przy tym brakiem manier. Członkowie mojej rodziny są bardzo kulturalni.

Kiedy bagaże zostały już spakowane i wszyscy byli gotowi do drogi, małpy wyprawiły na cześć Doktora huczne przyjęcie. Przybyły na nie wszystkie zwierzęta z całej dżungli. Serwowano ananasy, owoce mango, miód i mnóstwo innych smakołyków do jedzenia i picia.

Lekarz, RozstanieKiedy skończyli ucztować, Doktor wstał i powiedział:

— Przyjaciele! Zjadłem właśnie całe mnóstwo orzechów z miodem, a nie umiem, jak niektórzy, wygłaszać po posiłku długich przemówień. Chcę tylko powiedzieć, że opuszczam waszą krainę z największym żalem. Muszę jechać, bo w domu czekają na mnie obowiązki. Ale pod moją nieobecność pamiętajcie, żeby przeganiać muchy, które usiądą na waszym jedzeniu. A w porze deszczowej nie sypiajcie na ziemi. Ja… no, eee… mam nadzieję, że będziecie żyli długo i szczęśliwie.

Kiedy Doktor umilkł i usiadł, małpy zaczęły klaskać. Mówiły jedna do drugiej:

— Nigdy nie zapomnimy, że siedział właśnie tu, pod drzewem, i że jadł razem z nami, bo to bez wątpienia najwspanialszy z ludzi!

Potem szef goryli, który miał we włochatych łapskach siłę siedmiu koni, podtoczył do stołu wielki kamień i powiedział:

— Odłamek skały na zawsze uwieczni to wydarzenie.

I kamień rzeczywiście leży w samym sercu dżungli po dziś dzień. A małpie matki, które podróżują z rodzinami przez las, nadal wskazują na niego z koron drzew i szepczą dzieciom:

— Patrzcie! To właśnie tam Dobry Biały Człowiek siedział i ucztował z nami w Roku Wielkiej Zarazy!

Później, gdy przyjęcie dobiegło końca, Doktor wyruszył wraz ze zwierzętami z powrotem na wybrzeże. A małpy odprowadziły go aż do granic swojego królestwa, niosąc wszystkie jego bagaże.

Rozdział jedenasty. Czarny książę

Gdy dotarli do rzeki, przystanęli, żeby się pożegnać.

Długo to trwało, bo każda z tysięcy małp chciała uścisnąć dłoń Johna Dolittle’a.

Później, kiedy Doktor był już sam ze swymi zwierzętami, odezwała się Polinezja.

— W królestwie Jolliginki musimy być cicho i rozmawiać tylko szeptem. Jeśli król nas usłyszy, znów wyśle żołnierzy, żeby nas pojmali. Z pewnością wciąż bardzo się gniewa za to, że wystrychnęłam go na dudka.

— Zastanawiam się — powiedział Doktor — skąd wytrzaśniemy nową łódź, na której popłyniemy do domu. Cóż, być może znajdziemy na plaży taką, której akurat nikt nie używa. Nie ma sensu martwić się na zapas.

Pewnego dnia, kiedy przedzierali się przez gęsty zagajnik, Czi-Czi pobiegła przodem, żeby poszukać kokosów. Kiedy jej nie było, Doktor i pozostałe zwierzęta, które nie znały zbyt dobrze leśnych ścieżek, zgubili się w dżungli. Chodzili w kółko i nie mogli odszukać drogi na wybrzeże.

Gdy Czi-Czi zorientowała się, że nigdzie ich nie widzi, bardzo się zmartwiła. Zaczęła wspinać się na szczyty drzew, skąd wypatrywała cylindra Doktora. Krzyczała, machała, wołała zwierzęta po imieniu. Ale wszystko to na nic, zupełnie jakby cała wyprawa rozpłynęła się w powietrzu.

Doktor i zwierzęta byli całkiem zagubieni. Odeszli daleko od ścieżki. Otaczała ich taka gęstwina pnączy i winorośli, że czasem ledwie mogli się ruszyć, Doktor musiał więc wycinać im ścieżkę nożem. Wpadli w wodę na bagnach, zaplątali się w powoje, podrapały ich kolczaste rośliny, a dwa razy niemal zgubili w podszyciu[31] torbę z lekami. Mieli wrażenie, że ich problemy nigdy się nie skończą, a nigdzie wokół wciąż nie widzieli ścieżki.

Nareszcie, po wielu dniach tułaczki, gdy ich ubrania były już porwane, a twarze pokryte błotem, wyszli spomiędzy drzew i trafili zupełnym przypadkiem prosto do ogrodu króla. Jego ludzie natychmiast przybiegli, żeby ich złapać.

Ale nikt nie zauważył, jak Polinezja podfrunęła na jedno z ogrodowych drzew i ukryła się wśród liści. Doktor wraz z pozostałymi zwierzętami trafił prosto przed oblicze króla.

— Ha, ha! — zawołał król. — A więc znów was capnąłem! Tym razem nie uciekniecie. Zabrać ich z powrotem do więzienia i sprawdzić zamki w drzwiach! Ten biały człowiek będzie do końca życia szorować podłogi w mojej kuchni!

Tak więc Doktora i jego zwierzęta odprowadzono z powrotem do celi, którą następnie zamknięto na klucz. Doktorowi powiedziano, że od rana ma szorować podłogi.

Wszyscy czuli się bardzo przybici.

— Zupełnie mi to nie w smak — stwierdził Doktor. — Naprawdę muszę już wracać do Puddleby. Inaczej tamten biedny marynarz pomyśli, że ukradłem jego łajbę[32]! Ciekawe, czy zawiasy da się poluzować…

Ale drzwi były solidne i zamknięte na cztery spusty. Wydawało się, że nie ma szans na ucieczkę. Gub-Gub znów zaczął pochlipywać.

Przez cały ten czas Polinezja siedziała na drzewie w pałacowym ogrodzie, od czasu do czasu mrugając. Milczała.

W jej przypadku był to bardzo zły znak. Kiedy siedziała tak w ciszy i mrugała, znaczyło to, że ktoś narobił jej kłopotów i zastanawia się właśnie, jak wszystko odkręcić. Ludzie, którzy sprawiali problemy Polinezji lub jej przyjaciołom, zwykle później tego żałowali.

Nagle jej wzrok przyciągnęła Czi-Czi, która skakała z gałęzi na gałąź, nadal szukając Doktora. Kiedy Czi-Czi zobaczyła Polinezję, wspięła się na jej drzewo i zapytała, co się stało.

— Ludzie króla porwali Doktora i pozostałe zwierzęta. Znów wtrącili wszystkich do celi więziennej — szepnęła Polinezja. — Zgubiliśmy się w dżungli i przez pomyłkę trafiliśmy właśnie tu.

— Naprawdę nie mogłaś wskazać Doktorowi właściwej drogi, kiedy poszłam po kokosy? — spytała Czi-Czi i zaczęła wyrzucać papudze, że pozwoliła wszystkim się zgubić.

— To wina głupiego prosiaka! — rzekła Polinezja. — Wciąż zbaczał ze ścieżki i odbiegał, żeby szukać korzeni imbiru. Musiałam za nim latać i sprowadzać go z powrotem, aż w końcu się zagapiłam i skręciłam w lewo zamiast w prawo na krawędzi bagniska… Ćśś! Spójrz! Do ogrodu wyszedł książę Bumpo! Nie może nas zobaczyć. Nie ruszaj się, żeby nie wiem co!

Marzenie, PodstępI rzeczywiście: książę Bumpo, syn króla, otwierał właśnie bramę ogrodową. Miał pod ramieniem książkę z baśniami. Ruszył po żwirowej ścieżce, nucąc pod nosem smutną melodię, aż dotarł do kamiennej ławy tuż pod drzewem, na którym przycupnęły papuga i małpka. Położył się wygodnie i zaczął czytać.

Czi-Czi i Polinezja obserwowały go w ciszy i bezruchu.

Po pewnym czasie syn króla odłożył książkę i westchnął ze smutkiem.

— Ach, gdybym tylko był białym księciem! — rzucił, ze wzrokiem wbitym w przestrzeń.

Wtedy papuga odezwała się wysokim, piskliwym głosem małej dziewczynki.

— Wiedz, Bumpo, iż jest na tym świecie ktoś, kto potrafi przemienić cię w białego księcia!

Książę poderwał się na nogi i rozejrzał.

— Cóż ja słyszę? — zawołał. — Zdało mi się, że to głos wróżki, słodki jak muzyka, rozległ się gdzieś nieopodal. Co za dziwy!

— Dzielny książę — rzekła Polinezja, która nadal siedziała nieruchomo, żeby Bumpo jej nie zauważył. — Słowa twe niosą treść prawdziwą! Przemawia do ciebie bowiem nie kto inny, jak właśnie ja, Tripsitinka, Królowa Wróżek! A ukrywam się w pąku róży!

— Powiedzże zatem, Królowo Wróżek — zawołał Bumpo, klaszcząc w dłonie z radości. — Któż to taki potrafi uczynić mnie białym?

— W więzieniu ojca twego — rzekła papuga — zamknięty jest słynny czarodziej, zwany John Dolittle. Wiedza jego na temat czarów i lekarstw jest niezmierzona i wielu dokonał cudów. Jednakże ojciec twój skazał go na długie osamotnienie. Udaj się doń, dzielny Bumpo, w tajemnicy, gdy zajdzie słońce. Ani się obejrzysz, a uczyni cię najbielszym z książąt, tak że będziesz mógł starać się o rękę każdej białogłowy[33]! No, dosyć już powiedziałam. Czas mi wracać do krainy wróżek. Żegnaj!

— Żegnaj! — zawołał Książę. — Tysiąckrotnie dziękuję, dobra Tripsitinko!

A potem znów usiadł na kamiennej ławie z uśmiechem na ustach i czekał, aż zajdzie słońce.

Rozdział dwunasty. Magia i medycyna

Bardzo, bardzo cicho, uważając, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi, Polinezja ześlizgnęła się z gałęzi i poleciała w stronę więzienia.

Gdy tam dotarła, zobaczyła prosiaczka Gub-Gub, który wystawił ryjek przez kraty w oknie i wdychał zapachy potraw dochodzące z pałacowej kuchni. Polinezja kazała mu zawołać Doktora, bo chciała z nim pomówić. Więc Gub-Gub obudził Doktora, który właśnie drzemał.

— Słuchaj — szepnęła papuga, kiedy miała już przed sobą Johna Dolittle’a. — W nocy odwiedzi cię książę Bumpo. Musimy znaleźć sposób, żeby wybielić mu skórę. Ale najpierw niech ci obieca, że otworzy drzwi do celi i znajdzie statek, który przewiezie nas przez morze.

— Brzmi to dobrze — przyznał Doktor — ale zmienić czarnego człowieka w białego to nie lada sztuka. Mówisz, jakby chodziło o barwienie sukienki. A to skomplikowana sprawa. Coś jakby tygrys miał mieć cętki zamiast pasów…

— Nie znam się na tym — burknęła niecierpliwie Polinezja. — Ale za wszelką cenę musisz go wybielić. Wymyśl coś. Postaraj się. W torbie zostało ci jeszcze dużo różnych specyfików. Książę zrobi wszystko, żeby jego skóra zmieniła kolor. Inaczej zostaniesz za kratkami na zawsze!

— Cóż, być może rzeczywiście jest to możliwe — stwierdził Doktor. — Niech pomyślę.

Przeszukał swoją torbę z lekami, mamrocząc pod nosem: „…związki chloru na pigmencie zwierzęcym… może z dodatkiem maści cynkowej, żeby osiągnąć tymczasowy efekt, wszystko razem nałożone na skórę… grubą warstwą…”

Tej nocy książę Bumpo rzeczywiście przyszedł potajemnie do Doktora.

— Biały człowieku — powiedział. — Jestem nieszczęśliwym księciem. Wiele lat temu wyruszyłem na poszukiwania śpiącej królewny, której historię znałem z bajki. Podróżowałem po świecie przez wiele dni, a kiedy ją wreszcie odnalazłem, złożyłem na jej ustach delikatny pocałunek, żeby się obudziła, tak jak napisano w książce. Zaiste: obudziła się. Potem ujrzała jednak moją twarz i wrzasnęła: „Och, on jest czarny!” Zamiast wyjść za mnie za mąż, uciekła i znów położyła się spać, tyle że nieco dalej. Więc wróciłem, przybity, do królestwa mojego ojca. A teraz doszły mnie wieści, że jesteś wielkim czarodziejem i posiadasz wiele cudownych eliksirów. Więc postanowiłem poprosić cię o pomoc. Jeśli sprawisz, że stanę się biały i będę mógł wrócić do śpiącej królewny, oddam ci połowę królestwa i wszystko inne, czego tylko zapragniesz[34].

— Drogi książę — zaczął Doktor, z zamyśloną miną przyglądając się buteleczkom w torbie z lekarstwami. — A co, gdybym przefarbował twoje włosy na piękny, jasny blond? Czy to cię nie uszczęśliwi?

— Nie — odparł Bumpo. — Muszę stać się białym księciem. Nic innego nie wystarczy.

— Bardzo ciężko jest zmienić kolor księcia — powiedział Doktor. — To jedna z najtrudniejszych magicznych sztuk. Chcesz, żeby biała stała się tylko twoja twarz, prawda?

— Tak, to wszystko — rzekł Bumpo. — Będę bowiem nosił lśniącą zbroję i stalowe rękawice, jak inni książęta. I będę jeździł na koniu.

— A czy chodzi o całą twarz? — spytał Doktor. — Calutką?

— Zgadza się. Chciałbym mieć też niebieskie oczy, ale podejrzewam, że to bardzo trudne.

— Zdecydowanie! — zgodził się szybko Doktor. — Cóż, zrobię dla ciebie, co w mojej mocy. Będziesz jednak musiał wykazać się cierpliwością. Pewne specyfiki nie zawsze działają tak samo. Niewykluczone, że będę musiał próbować dwa lub trzy razy. Masz grubą skórę, tak? Doskonale. Podejdź tu, do światła… Jeszcze jedno! Zanim cokolwiek zrobię, musisz najpierw udać się na plażę, przygotować dla mnie statek i zaopatrzyć go w prowiant, który wystarczy na długą podróż. Nie piśnij o tym nikomu ani słówka. A kiedy już uczynię to, o co prosisz, wypuścisz mnie i moje zwierzęta z więzienia. Przysięgnij na koronę Jolliginki!

Książę przysiągł i poszedł na wybrzeże, by zająć się statkiem.

Kiedy wrócił i powiedział, że wszystko gotowe, Doktor poprosił Dab-Dab, żeby przyniosła mu misę. Wlał do środka mnóstwo lekarstw, aż się wymieszały, a potem kazał księciu zanurzyć w nich twarz.

Książę pochylił się i włożył twarz do misy — aż po same uszy.

Trzymał ją tam przez dłuższy czas — tak długo, że Doktor zaczął się niepokoić: przestępował z nogi na nogę i raz po raz czytał etykiety na buteleczkach, których zawartość wymieszał. Celę wypełnił gryzący zapach płonącej tektury.

Nareszcie książę wyciągnął głowę z misy i odetchnął głęboko. Zwierzęta wydały z siebie okrzyk zdziwienia.

Twarz księcia stała się bowiem śnieżnobiała, a jego oczy — dotychczas brązowe jak glina — były teraz szare i szlachetne.

Kiedy John Dolittle podał mu małe lusterko, żeby mógł się przejrzeć, książę zaśpiewał radosną pieśń i zaczął tańczyć po celi. Ale Doktor polecił mu tak nie hałasować, tylko otworzyć drzwi, po czym szybko zatrzasnął torbę z lekarstwami.

Bumpo błagał, żeby Doktor zostawił mu lusterko, bo takiego nie miał nikt inny w całym królestwie Jolliginki, a on chciał przyglądać się sobie przez całe dnie. Ale Doktor powiedział, że potrzebuje lusterka do golenia.

Książę wyciągnął z kieszeni pęk miedzianych kluczy i otworzył wielki, podwójny zamek w drzwiach. Doktor i jego zwierzęta pognali na wybrzeże ile sił w nogach. A Bumpo oparł się o ścianę w pustym lochu i posłał im uśmiech na pożegnanie. Jego okrągła twarz połyskiwała w świetle księżyca niczym kość słoniowa.

Kiedy uciekinierzy dotarli na plażę, na skałach przy statku czekały już na nich Polinezja i Czi-Czi.

— Żal mi księcia Bumpo — powiedział Doktor. — Boję się, że lekarstwa, których użyłem, w końcu przestaną działać. Sądzę, że jutro rano, po przebudzeniu, będzie tak samo czarny jak wcześniej. Właśnie dlatego nie zostawiłem mu lusterka. Z drugiej strony możliwe, że zostanie biały na dobre… Kto to wie! Nigdy nie używałem dotąd podobnej mikstury! Szczerze mówiąc, sam byłem w szoku, że zadziałała. Coś przecież musiałem zrobić, prawda? Nie mogłem przez resztę życia szorować królewskich kuchni. Były ohydnie brudne! Widziałem to nawet z okna naszej celi! Ale cóż… i tak żal mi Bumpa!

— Na pewno domyśli się, że to były tylko takie żarty — powiedziała papuga.

— Nie mieli prawa nas zamykać — dodała Dab-Dab, trzęsąc ze złością kuperkiem. — Przecież nie zrobiliśmy im żadnej krzywdy. Będzie miał za swoje, jeśli znów stanie się czarny. Oby był ciemny jak noc!

— Przecież on nie miał z naszym uwięzieniem nic wspólnego — powiedział Doktor. — Zamknął nas król, jego ojciec. Bumpo jest tu niewinny. Zastanawiam się, czy nie powinienem wrócić i go przeprosić. No cóż. Wyślę mu trochę słodyczy, kiedy już dotrzemy do Puddleby. A poza tym, kto wie… może jednak zostanie biały już na zawsze.

— Śpiąca królewna i tak go nie zechce — stwierdziła Dab-Dab. — Moim zdaniem lepiej wyglądał wcześniej. Zawsze będzie brzydki, niezależnie od koloru skóry.

— Ale serce ma dobre — powiedział Doktor. — Romantyk z niego. Romantyk o złotym sercu. Bądź co bądź liczy się wnętrze.

— Wątpię, czy ten głuptas naprawdę znalazł śpiącą królewnę — stwierdził pies Dżip. — Raczej grubą wieśniaczkę, która akurat kimnęła[35] pod jabłonką. Nic dziwnego, że się przeraziła! Ciekawe, kogo pocałuje tym razem. Co za bzdury!

Potem dwugłowiec, biała myszka, Gub-Gub, Dab-Dab, Dżip i sowa Tu-Tu wdrapali się na łódź razem z Doktorem. Jednak Czi-Czi, Polinezja i krokodyl zostali na brzegu, bo ich prawdziwym domem była Afryka — miejsce, gdzie przyszli na świat.

Kiedy Doktor stanął na pokładzie, zaraz spojrzał na bezmiar wody. A potem przypomniał sobie, że nie został z nim nikt, kto wiedziałby, jak wrócić do Puddleby.

Szerokie, wzburzone morze wyglądało groźnie w świetle księżyca. Doktor zmartwił się, że zmylą drogę, gdy tylko zniknie im z oczu wybrzeże.

Ale kiedy tak stał i myślał, z góry — od strony nocnego nieba — doszedł go nagle dziwny furkot. Zwierzęta przestały się ze sobą żegnać i też nadstawiły uszu.

Furkot narastał z każdą chwilą. Przypominał szum topoli na jesiennym wietrze albo stukot ulewy o dachówki.

Nagle Dżip, który stał z uniesionym nosem i wyprężonym ogonem, zawołał:

— Ptaki! Całe mrowie! Lecą bardzo szybko! Stąd ten hałas!

Wszyscy podnieśli głowy. I rzeczywiście, na tle księżyca widać było tysiące ptaków, które wydawały się maleńkie jak mrówki. Wkrótce przesłoniły całe niebo, a wciąż leciało ich więcej! Gdy zasłoniły księżyc, morze zrobiło się czarne jak podczas burzy.

Następnie ptaki zniżyły lot i zaczęły przemykać tuż nad wodą. Nocne niebo opustoszało, a księżyc znów rozbłysnął. Nie było przy tym słychać ani ćwierknięcia czy pisku. Wokół niósł się tylko znajomy szum, jeszcze głośniejszy niż wcześniej. Kiedy ptaki zaczęły sadowić się na piasku, skałach i olinowaniu statku — wszędzie, z wyjątkiem gałęzi drzew — Doktor dostrzegł, że mają niebieskie skrzydła, białe brzuszki i króciutkie, opierzone nogi. Kiedy wszystkie znalazły już dla siebie miejsce, znieruchomiały i nagle zrobiło się cicho jak makiem zasiał.

— Nie miałem pojęcia, że jesteśmy w Afryce już od tak dawna — powiedział John Dolittle, skąpany w księżycowym blasku. — Kiedy wrócimy, będzie już prawie lato. Otaczają nas jaskółki, które właśnie ruszają do domu. Dziękuję im z całego serca, że na nas zaczekały. To bardzo uprzejme. Z nimi na pewno nie zgubimy się na otwartym morzu. Podnieść kotwicę i postawić żagle!

Kiedy statek sunął już po falach, tym, którzy zostali na plaży — Czi-Czi, Polinezji i krokodylowi — zrobiło się okropnie smutno. Bo nigdy w życiu nie znali nikogo, kogo polubiliby tak bardzo jak Doktora Johna Dolittle’a z Puddleby.

Zawołali „Do widzenia!” raz, drugi i trzeci, a potem dalej stali na skałach, wylewali serdeczne łzy i machali na pożegnanie, aż statek zniknął im z pola widzenia.

Rozdział trzynasty. Czerwone żagle, błękitne skrzydła

W drodze powrotnej statek Doktora musiał opłynąć wybrzeże Berberii. To dzikie, odludne miejsce — nic tylko piach i kamienie. Zamieszkiwali je berberyjscy piraci.

Była to banda rzezimieszków[36], którzy czekali tylko, aż przepływające obok okręty roztrzaskają się o skały wybrzeża. Często też, gdy widzieli statek, rzucali się do swoich szybkich łodzi i ruszali w pogoń. Jeśli udało im się schwytać kogoś na otwartym morzu, natychmiast go okradali i brali do niewoli, a jego okręt posyłali na dno. Następnie wracali do Berberii, śpiewając wesołe pieśni, niezwykle z siebie dumni, że tak bardzo uprzykrzyli komuś życie. Swoim więźniom kazali pisać do krewnych listy z żądaniem okupu. Jeśli krewni nie wysyłali pieniędzy, piraci często rzucali pojmanych do morza.

A teraz, pewnego słonecznego dnia, Doktor i Dab-Dab przechadzali się właśnie po pokładzie, żeby rozprostować nogi. Wiał miły, ożywczy wiatr i wszyscy byli zadowoleni. Niepodziewanie Dab-Dab zobaczyła daleko za ich statkiem inny żagiel. Czerwony.

— Mam złe przeczucia — powiedziała Dab-Dab. — To chyba nie jest przyjazny statek. Będą z tego nowe kłopoty.

Dżip, który drzemał na słońcu, nagle zaczął warczeć przez sen.

— Czuję pieczeń wołową — wymruczał. — Niedopieczone mięso… zalane brązowym sosem.

— Wielkie nieba! — zakrzyknął Doktor. — Co ten pies wyrabia? Nie dość, że gada, to jeszcze węszy przez sen?

— Na to wychodzi — powiedziała Dab-Dab. — Wszystkie psy to potrafią.

— Ale co on właściwie czuje? — spytał Doktor. — Przecież nie pieczemy wołowiny.

— Nie — przyznała Dab-Dab. — Zapach musi dochodzić ze statku z czerwonym żaglem.

— Jest piętnaście kilometrów za nami — zauważył Doktor. — Pies nie wywąchałby nic z takiej odległości.

— Wywąchałby — powiedziała Dab-Dab. — Sam go o to zapytaj.

Wtedy Dżip, który nadal spał, zaczął warczeć, aż jego warga uniosła się, odsłaniając rząd czystych, białych zębów.

— Czuję złych ludzi — warknął. — Najgorszych, jakich kiedykolwiek zwęszyłem. Czuję nosem kłopoty. Czuję, że będzie bitka. Sześciu łajdaków na jednego bohatera. Chcę mu pomóc. Hau, hau, HAU! — Szczeknął tak głośno, że aż sam się obudził. Rozejrzał się, zaskoczony.

— Spójrz! — zawołała Dab-Dab. — Tamta łódź jest coraz bliżej. Można policzyć jej żagle. Są trzy, wszystkie czerwone. Nie wiem, kto tam płynie, ale na pewno nas ściga. Ciekawe, kto to.

— Źli marynarze — oznajmił Dżip. — Ich statek jest bardzo prędki. To na pewno piraci berberyjscy.

— Cóż, musimy postawić więcej żagli — stwierdził Doktor. — Wtedy popłyniemy szybciej i zdołamy im uciec. Zbiegnij pod pokład, Dżipie, i przynieś mi wszystkie żagle, jakie tam znajdziesz.

Pies zbiegł po schodach i przywlókł wszystkie dostępne żagle.

Jednak nawet kiedy wciągnięto je na maszty, łódź nadal sunęła o wiele wolniej od statku piratów, który z każdą chwilą zbliżał się coraz bardziej.

— Książę dał nam jakąś starą krypę — wyrzekał[37] prosiaczek Gub-Gub. — Sądzę, że najwolniejszą, jaką tylko miał. Równie dobrze moglibyśmy próbować uciec piratom w wazie do zupy. Patrzcie, jak są blisko! Widać już wąsy na twarzach tych rzezimieszków. Jest ich sześciu! Co robimy?

Doktor poprosił Dab-Dab, żeby poleciała do jaskółek. Miała im opowiedzieć o piratach i poprosić o radę.

Kiedy jaskółki o wszystkim się dowiedziały, obsiadły pokład wokół Doktora. Poleciły mu rozplątać długie liny, żeby zrobić z nich mnóstwo cieniutkich sznurków, które następnie przywiązały do dziobu. Chwyciły je i poleciały, ciągnąc za sobą łódź.

Choć jaskółki w pojedynkę czy w parze nie są zbyt silne, całe stado to już zupełnie inna historia. Do statku Doktora przywiązanych było tymczasem aż tysiąc sznurków, a każdy z nich ciągnęło dwa tysiące ptaków — prawdziwych asów przestworzy.

Nie minęło wiele czasu, a rozwinęły taką prędkość, że Doktor musiał dociskać do głowy kapelusz obydwoma rękami. Czuł, że statek niemal unosi się na falach. Płynął tak szybko, że woda pod nim pieniła się i syczała.

Zwierzęta na pokładzie zaczęły śmiać się i tańczyć z rozwianym futrem, bo kiedy spoglądały w tył, na statek piracki, widziały, że robi się coraz mniejszy. Czerwone żagle zostały daleko, daleko w tyle.

Rozdział czternasty. Szczurza przestroga

Niełatwo jest ciągnąć za sobą cały statek. Po dwóch czy trzech godzinach jaskółki zaczęły się męczyć. Dyszały ciężko, bolały je skrzydła. Dały więc znać Doktorowi, że niedługo będą musiały odpocząć. Zamierzały zaciągnąć statek na położoną niedaleko wyspę, żeby ukryć go w głębokiej zatoce, póki trochę nie odsapną i nie będą gotowe ruszyć dalej.

Doktor spojrzał na wyspę, o której mówiły. Była bardzo piękna, a na jej środku wznosiła się porośnięta zielenią góra.

Kiedy statek wpłynął już bezpiecznie do zatoki, tak że nie było go widać od strony morza, Doktor powiedział, że chętnie zejdzie na ląd, żeby poszukać wody, bo załodze nie zostało już nic do picia. Poradził zwierzętom, żeby też poszły rozprostować łapy.

Kiedy schodzili na wybrzeże, Doktor zauważył, że dołączyło do nich całe stado szczurów, które wyszły spod pokładu. Dżip zaczął je gonić, bo zawsze uwielbiał łapać gryzonie, ale Doktor kazał mu przestać.

Wielki czarny szczur, który najwyraźniej miał Doktorowi coś do powiedzenia, przydreptał nieśmiało po relingu[38], kątem oka przez cały czas obserwując psa. Zakaszlał nerwowo dwa czy trzy razy, oczyścił wąsiki, otarł pyszczek i powiedział:

— Cóż… z pewnością wiesz, Doktorze, że na wszystkich statkach są szczury?

— Owszem — przyznał Doktor.

— A czy słyszałeś, że szczury zawsze uciekają z tonącego okrętu?

— Tak — odpowiedział Doktor. — Obiło mi się o uszy.

— Ludzie zawsze kwitują to szyderczym uśmieszkiem, jakby chodziło o coś, czego należy się wstydzić. A przecież nie sposób mieć do nas pretensji, prawda? Kto chciałby zostać na tonącym okręcie, gdyby mógł z niego uciec?

— Ma to sens — przyznał Doktor. — Ma to sens. Rozumiem, co masz na myśli. Czy… chciałeś mi powiedzieć coś jeszcze?

— Tak — przyznał szczur. — Przyszedłem oznajmić, że opuszczamy ten statek. Postanowiłem cię ostrzec. To zły statek. Niebezpieczny. Burty są za słabe, a deski przegniłe. Nie minie doba, a pójdzie na dno.

— Skąd wiecie? — spytał Doktor.

— Po prostu wiemy — odparł szczur. — Kiedy statek ma iść na dno, czujemy mrowienie w końcówce ogona. Trochę jakby ścierpły nam nogi. Dziś o szóstej rano, kiedy jadłem śniadanie, nagle poczułem mrowienie ogona. Początkowo uznałem, że to tylko nawrót reumatyzmu, więc poszedłem zapytać ciotkę, jak się czuje. Pamiętasz moją ciotkę? Długą, chudą, łaciatą szczurzycę, która przyszła do twojego gabinetu w Puddleby zeszłej wiosny, bo chorowała na żółtaczkę? Cóż… powiedziała, że też czuje mrowienie w ogonie! I to jakie! Wtedy już wiedzieliśmy, że nie miną dwa dni, a statek na pewno zatonie. Uznaliśmy, że opuścimy go, kiedy tylko w zasięgu wzroku znajdzie się ląd. To kiepska łajba, Doktorze. Nie pływaj nią więcej, bo inaczej na pewno pójdziesz na dno. Do widzenia! Idziemy szukać dobrego schronienia na wyspie.

— Do widzenia! — rzekł Doktor. — I bardzo dziękuję, że mi o tym powiedziałeś. To bardzo uprzejme. Bardzo! Uszanowania dla ciotki. Doskonale ją pamiętam… Zostaw tego szczura, Dżip! Do nogi! Leżeć!

Potem Doktor i jego zwierzęta ruszyli przed siebie w poszukiwaniu wody, niosąc wiadra i rondle, podczas gdy resztą bagaży zajęły się jaskółki.

— Ciekawe, jak nazywa się ta wyspa — powiedział Doktor, gdy wspinali się już po zboczu góry. — Wydaje się bardzo przyjemna. I zamieszkuje ją mnóstwo ptaków!

— Przecież to jedna z Wysp Kanaryjskich! — stwierdziła Dab-Dab. — Nie słyszysz, ile tu kanarków?

Doktor przystanął i nadstawił ucha.

— A niech mnie! Rzeczywiście! — rzucił. — Ale ze mnie głupiec! Może one powiedzą nam, gdzie znajdziemy wodę.

Kanarki, które słyszały o Doktorze Dolittle’u od wędrownych ptaków, zaprowadziły go do pięknego źródełka chłodnej, czystej wody, w której lubiły się kąpać. Pokazały mu też wspaniałe łąki, pełne roślin, których nasiona jadły, oraz inne warte uwagi miejsca na wyspie.

Dwugłowiec był zachwycony, bo zielona trawa smakowała mu o wiele bardziej od suszonych jabłek, które jadł na pokładzie. A Gub-Gub kwiknął z rozkoszy, kiedy znalazł całą dolinę pełną trzciny cukrowej.

Nieco później, gdy wszyscy napili się już i najedli do syta i leżeli na plecach, słuchając śpiewu kanarków, podleciały do nich dwie bardzo zdenerwowane jaskółki.

— Doktorze! — zawołały. — Piraci wpłynęli do zatoki. Są na naszym statku, pod pokładem. Patrzą, co by tu ukraść. Ich własna, bardzo szybka łódź stoi pusta. Jeśli zaraz pójdziecie wszyscy na brzeg, możecie do niej wsiąść, odpłynąć i uciec! Ale trzeba się spieszyć.

— Co za świetny pomysł — rzekł Doktor. — Wybornie!

Zaraz przywołał do siebie zwierzęta, pożegnał się z kanarkami i pobiegł na plażę.

Kiedy dotarli na brzeg, zobaczyli, że piracki statek o trzech czerwonych żaglach stoi nieruchomo. Zgodnie z tym, co powiedziały jaskółki, na pokładzie nie było nikogo. Piraci myszkowali teraz pod pokładem łajby Dolittle’a, szukając wartościowych przedmiotów.

Więc John Dolittle kazał zwierzętom iść na paluszkach i przekradł się razem z nimi na piracki statek.

Rozdział piętnasty. Smok Berberii

Wszystko poszłoby gładko, gdyby prosiaczek nie przeziębił się, gdy jadł na wyspie wilgotną trzcinę cukrową. Oto, co się stało:

Doktor i zwierzęta bezszelestnie podnieśli kotwicę, po czym zaczęli powoli i ostrożnie wypływać z zatoki, gdy nagle Gub-Gub kichnął tak głośno, że piraci na drugim statku natychmiast wybiegli na pokład, żeby zobaczyć, co to za hałasy.

Kiedy tylko zorientowali się, że Doktor ucieka, postawili żagle i pożeglowali tak, żeby zablokować mu drogę na otwarte morze.

Następnie przywódca złoczyńców, Ben Ali zwany Smokiem, pogroził Doktorowi pięścią i wrzasnął przez dzielącą ich wodę:

— Ha, ha! Jesteś w pułapce, drogi przyjacielu! Chciałeś czmychnąć moim własnym statkiem? Za słaby z ciebie marynarz, żeby pokonać Bena Alego, Smoka Berberii! Chcę twoją kaczkę i prosiaka. Dziś na kolację zjemy schabowego i pieczyste. A zanim pozwolę ci udać się do domu, zmuszę twoich krewnych, żeby wysłali mi skrzynię pełną złota.

Nieszczęsny Gub-Gub zaczął płakać, a Dab-Dab szykowała się do lotu, żeby ratować życie. Ale sowa Tu-Tu nachyliła się i zaczęła szeptać Doktorowi do ucha.

— Pozwól mu gadać dalej, Doktorze. Nasza stara łajba na pewno wkrótce zatonie. Szczury mówiły, że pójdzie na dno nie później niż jutrzejszej nocy… a w takich sprawach szczury nigdy się nie mylą. Bądź uprzejmy i czekaj, aż statek zatonie pod Benem Ali. Niech gada.

— Chwila, do jutrzejszej nocy? — spytał Doktor. — Cóż, zrobię, co będę mógł… Zastanówmy się. O czym mógłbym z nim porozmawiać?

— Litości! — rzucił Dżip. — Przecież damy tym draniom radę! Jest ich tylko sześciu. Niech wejdą na pokład. Po powrocie do domu chętnie pochwalę się owczarkowi sąsiadów, że ugryzłem prawdziwego pirata. Niech tu przyjdą. Damy radę!

— Mają pistolety i szable — zauważył Doktor. — Nie, to kiepski pomysł. Muszę porozmawiać z ich hersztem. Słuchaj no, Benie Ali!…

Ale zanim Doktor zdążył powiedzieć coś więcej, piraci zaczęli podpływać coraz bliżej. Śmiali się gromko i zastanawiali na głos, który z nich jako pierwszy zdoła złapać prosiaka.

Biedny Gub-Gub był ledwie żywy ze strachu, a dwugłowiec zaczął ostrzyć sobie rogi o maszt, pewny, że zaraz dojdzie do walki. Tymczasem Dżip wyskakiwał w górę z czterech łap i szczekał, śląc pod adresem Bena Alego najgorsze wyzwiska w języku psów.

Niespodziewanie piratom zepsuł się humor. Przestali śmiać się i żartować. Wyglądali na zaniepokojonych. Coś było nie tak.

Ben Ali zerknął pod nogi i ryknął:

— A niech to piorun trzaśnie! Panowie, łódź przecieka!

Pozostali piraci wyjrzeli za burtę i zorientowali się, że łódź rzeczywiście zanurza się coraz głębiej i głębiej. Jeden z nich odezwał się do Bena Alego:

— Przecież gdyby tonęła, zobaczylibyśmy uciekające szczury!

— Wy durnie! — wrzasnął do nich Dżip z pokładu drugiego statku. — Nie było ich już na pokładzie! Zawinęły się dwie godziny temu! Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, drodzy przyjaciele!

Ale oni go, rzecz jasna, nie zrozumieli.

Dziób zanurzał się coraz szybciej, aż wreszcie wydawało się, że cały statek stoi na głowie. Piraci chwytali się relingu, masztów i lin, żeby nie spaść do morza, ale chwilę później woda wtargnęła z rykiem do środka przez okna i drzwi. Statek poszedł na dno jak kamień, wydając przy tym złowrogi bulgot. Sześciu złoczyńców dryfowało teraz na falach w zatoce.

Niektórzy ruszyli wpław w kierunku wyspy, ale inni próbowali dostać się na łódź, którą zajął Doktor. Tyle, że Dżip kłapał groźnie zębami, więc bali się wspiąć na pokład.

Nagle wszyscy wydali zbiorowy jęk strachu.

— Rekiny! Rekiny nadpływają! Dajcie nam wejść, zanim nas zjedzą! Pomocy! Rekiny! Rekiny!

Doktor też widział, jak wodę zatoki przecinają płetwy wielkich ryb.

Jeden z żarłaczy podpłynął do statku, wystawił nos z wody i spytał go:

— Czy to pan John Dolittle, słynny lekarz zwierząt?

— Tak — odparł Doktor. — To ja.

— Cóż — rzekł rekin. — Wiemy, że ci piraci to typki spod ciemnej gwiazdy. Szczególnie Ben Ali. Jeśli wam przeszkadzają, chętnie ich schrupiemy. Będziecie mieli spokój.

— Dziękuję — powiedział Doktor. — To naprawdę bardzo uprzejme z waszej strony. Ale nie sądzę, by pożarcie piratów było konieczne. Nie pozwólcie im dotrzeć do brzegu, póki nie dam wam znaku. Niech pływają w kółko, dobrze? I proszę was, skłońcie Bena Alego, żeby tu podpłynął, bo chcę z nim porozmawiać.

Rekiny posłusznie zagoniły Bena Alego do Doktora.

— Posłuchaj, Benie Ali — rzekł John Dolittle, przechylając się przez reling. — Byłeś bardzo złym człowiekiem. Jak rozumiem, wielokrotnym mordercą. Te oto rekiny zaoferowały uprzejmie, że pożrą cię, żeby ułatwić mi życie. Bez ciebie morze rzeczywiście stałoby się bezpieczniejsze. Ale jeśli obiecasz, że postąpisz, jak ci powiem, puszczę cię wolno.

— Co mam zrobić? — spytał pirat, zerkając na wielkiego rekina, który obwąchiwał pod wodą jego nogę.

— Nie wolno ci zabić już nikogo więcej — powiedział Doktor. — Przestaniesz też kraść. Musisz zrezygnować z zatapiania statków. Porzuć życie pirata!

— To czym się będę zajmował? — spytał Ben Ali. — Z czego będę żył?

— Ty i twoi ludzie musicie udać się na wyspę i zacząć uprawiać karmę dla ptaków — odparł Doktor. — To znaczy będziecie uprawiali rośliny, których nasiona jedzą kanarki.

Smok Berberii zbladł z wściekłości.

— Karma dla ptaków?! — jęknął z obrzydzeniem. — A nie mogę chociaż zostać marynarzem?

— Nie — powiedział Doktor. — Nie możesz. Byłeś nim już wystarczająco długo. Posłałeś wiele statków i wielu dobrych ludzi na dno morza. Resztę życia musisz spędzić jako spokojny rolnik. Rekin czeka. Nie marnuj dłużej jego czasu. Zdecyduj się.

— Niech to piorun strzeli! — wymamrotał Ben Ali. — Karma dla kanarków!

Potem znów spojrzał w wodę i zobaczył, że wielki rekin obwąchuje mu drugą nogę.

— Niech będzie — rzekł ze smutkiem. — Zostaniemy rolnikami.

— Ale pamiętaj — powiedział Doktor — że jeśli złamiesz daną obietnicę i znów zaczniesz kraść i zabijać, dowiem się o tym, bo kanarki przylecą wszystko mi powiedzieć. Bądź pewien, że wymyślę dla ciebie odpowiednią karę. Bo choć nie potrafię żeglować tak dobrze jak ty, póki mam za przyjaciół zwierzęta lądowe i wodne, nie muszę bać się pirackiego wodza… choćby nawet nazywał się Smokiem Berberii. A teraz płyń na wyspę, gdzie czeka cię nowe, spokojne życie rolnika.

Następnie Doktor spojrzał na wielkiego rekina, machnął ręką i powiedział:

— W porządku. Pozwólcie im dopłynąć do brzegu.

Rozdział szesnasty. Tu-Tu nadstawia ucha

Doktor raz jeszcze pięknie podziękował rekinom za pomoc, po czym razem ze zwierzętami ruszył w dalszą drogę do domu, teraz już na pokładzie prędkiego statku o trzech czerwonych żaglach.

Gdy wypłynęli na otwarte morze, zwierzęta zeszły pod pokład, żeby zobaczyć swój nowy nabytek od wewnątrz. Tymczasem Doktor stał na rufie, oparty o reling, ćmił fajkę i patrzył na Wyspy Kanaryjskie, które oddalały się i niknęły w gęstniejącym, wieczornym mroku.

Zastanawiał się właśnie, jak radzą sobie bez niego małpy i jak wyglądać będzie jego ogród, kiedy wróci już do Puddleby, kiedy na pokład wdrapała się po schodach Dab-Dab. Była tak zachwycona, że dziób jej się nie zamykał.

— Doktorze! — zawołała. — Ten piracki statek to prawdziwe cudo. Bez dwóch zdań! Na łóżkach leży jedwabna pościel i całe mnóstwo wielgachnych poduszek, a na podłodze grube, miękkie dywany. Cała zastawa jest ze srebra, a specjałów i pyszności do jedzenia i picia na pewno nam nie zabraknie! Spiżarnia wygląda jak sklep! Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałeś. Posłuchaj tylko: piraci trzymali tu pięć różnych rodzajów sardynek! Chodź zobaczyć! Acha, znaleźliśmy też niewielki pokój, ale prowadzące do niego drzwi są zamknięte na klucz. Koniecznie chcemy dostać się do środka i zobaczyć, co tam jest! Dżip uważa, że na pewno piracki skarb. Ale nie potrafimy otworzyć drzwi. Zejdź na dół i spróbuj nam pomóc.

Tak więc Doktor zszedł pod pokład i zobaczył, że statek rzeczywiście jest imponujący[39]. Zwierzęta stały wokół niewielkich drzwiczek. Mówiły jedno przez drugie, usiłując zgadnąć, co kryje się po drugiej stronie. Doktor nacisnął klamkę, ale drzwi nie puściły. Rozpoczęto więc poszukiwania klucza. Zwierzęta zerknęły pod słomiankę, potem zajrzały pod wszystkie dywany, do szaf, szafek i szuflad, przeszukały pękate skrzynie stojące w mesie[40]. Spojrzały wszędzie, gdzie tylko się dało!

Znalazły przy okazji wiele wspaniałych, pięknych przedmiotów, które piraci najwyraźniej ukradli z innych statków: kaszmirowe[41] szale wyszywane w złote kwiaty, tak delikatne, jakby utkano je z pajęczyny, słoiki wyśmienitego jamajskiego tytoniu, rzeźbione szkatułki z kości słoniowej pełne liści rosyjskiej herbaty, stare skrzypce z pękniętą struną i obrazem namalowanym z tyłu pudła, zestaw figur szachowych z masy koralowej i bursztynu, laseczkę do podpierania się przy chodzeniu, w której ukryta była szpada, sześć kieliszków do wina o turkusowo-srebrnych brzegach, a do tego wspaniałą cukiernicę z masy perłowej. Jednak klucza, który pasowałby do zamkniętych drzwi, nigdzie nie było.

Wszyscy znów więc do nich podeszli, a Dżip zerknął przez dziurkę od klucza. Ale po drugiej stronie najwyraźniej ustawione było coś dużego, bo nic nie zobaczył.

Kiedy tak stali, niepewni, co robić dalej, nagle odezwała się Tu-Tu.

— Ćśś! Słuchajcie! Po drugiej stronie chyba ktoś jest!

Wszyscy zamilkli.

— Zdaje ci się — stwierdził w końcu Doktor. — Nic nie słychać.

— Nie mam cienia wątpliwości! — powiedziała sowa. — Oho! Znowu to usłyszałam! Wy nie?

— Nie — odparł Doktor. — Co to konkretnie za dźwięk?

— Brzmi, jakby ktoś wsuwał dłoń do kieszeni — powiedziała sowa.

— Przecież czegoś takiego właściwie nie słychać! — stwierdził Doktor. — A ty jesteś po drugiej stronie drzwi! Niemożliwe!

— Wypraszam sobie — rzuciła Tu-Tu. — Jasne, że możliwe. Mówię ci, że po drugiej stronie drzwi jest ktoś, kto wkłada sobie dłoń do kieszeni. Niemal każdy ruch wydaje jakiś dźwięk… jeśli tylko ma się wystarczająco czuły słuch, żeby go wychwycić. Nietoperze słyszą nawet ruchy kreta, ryjącego głęboko pod ziemią. Dlatego są bardzo dumne ze swoich uszu. Ale my, sowy, potrafimy stwierdzić, jakiego koloru jest futro siedzącego w ciemności kociaka. Starczy, że jednym uchem usłyszymy, jak mruży oczy!

— A niech mnie! — mruknął Doktor. — Jestem pod wrażeniem. To bardzo ciekawe… Wsłuchaj się jeszcze raz i powiedz, co teraz robi nieznajomy.

— Nie jestem jeszcze pewna, czy to mężczyzna — powiedziała Tu-Tu. — Możliwe, że kobieta. Podnieś mnie i pozwól mi przystawić ucho do dziurki od klucza, a zaraz wszystko ci powiem.

Więc Doktor pomógł sowie przystawić głowę do zamka.

Po chwili Tu-Tu powiedziała:

— Teraz pociera sobie twarz lewą ręką. Ręka jest mała, twarz tak samo. Możliwe, że to kobieta… Nie, jednak nie. Teraz odgarnia sobie włosy znad czoła. To na pewno mężczyzna.

— Kobiety też czasem to robią — zauważył Doktor.

— Fakt — przyznała sowa. — Ale ich długie włosy wydają wtedy inny dźwięk. Ćśś! Ucisz z łaski swojej tego prosiaka! A teraz wszyscy wstrzymajcie oddech, bo chcę nasłuchiwać. Moje zadanie jest niełatwe, a drzwi są okropnie grube! Ćśś! Niech nikt się nie rusza. Zamknijcie oczy i przestańcie oddychać.

Tu-Tu jeszcze raz przysunęła głowę do drzwi i przez dłuższą chwilę nasłuchiwała z całych sił.

Nareszcie spojrzała w oczy Doktora i powiedziała:

— W środku jest nieszczęśliwy mężczyzna. Płacze. Uważa, żeby nie szlochać i nie pociągać nosem, bo nie chce, żebyśmy go usłyszeli. Ale ja i tak wiem, co się dzieje. Wyraźnie słyszałam, jak łza pada mu na rękaw koszuli.

— Skąd pewność, że to nie kropla wody, która skapnęła z sufitu? — spytał Gub-Gub.

— Litości! Co za ignorancja[42]! — sapnęła Tu-Tu. — Gdyby kropla spadła z sufitu, byłby dziesięć razy większy hałas!

— Cóż — powiedział Doktor. — Jeśli biedaczysko jest nieszczęśliwy, lepiej chodźmy zobaczyć, co mu dolega. Przynieście siekierę, zaraz roztrzaskam drzwi.

Rozdział siedemnasty. Plotkarze oceanu

Siekiera znalazła się natychmiast. Doktor raz-dwa wyrąbał w drzwiach dziurę, przez którą dało się przejść.

W pierwszej chwili nic przez nią nie zobaczył, bo w pokoju było całkiem ciemno. Zapalił zapałkę.

Wnętrze było ciasne. Żadnych okien, niski sufit. Żadnych mebli poza jednym stołkiem. Pod każdą ze ścian stały beczki, przymocowane do podłogi, żeby się nie poprzewracały. Nad nimi powieszono na drewnianych kołkach cynowe dzbanki. Mocno pachniało winem. A na środku podłogi siedział chłopiec, mniej więcej ośmioletni, który zalewał się łzami.

— A niech mnie! — szepnął Dżip. — To piracki składzik na rum!

— Rum, że chrum-chrum! — dodał Gub-Gub. — Od samego zapachu kręci mi się w głowie.

Chłopczyk najwyraźniej przestraszył się, kiedy zobaczył, że przez wyrąbaną dziurę przygląda mu się mężczyzna otoczony przez zwierzęta. Ale kiedy tylko dojrzał w świetle zapałki twarz Doktora Dolittle’a, natychmiast przestał płakać i wstał.

— Nie jest pan jednym z piratów, prawda? — spytał.

A kiedy Doktor odrzucił głowę w tył i roześmiał się głośno i serdecznie, chłopiec też się uśmiechnął i podał mu dłoń.

— Śmieje się pan jak przyjaciel, a nie jak pirat — stwierdził. — Może mi pan powiedzieć, gdzie znajdę mojego wujka?

— Obawiam się, że nie — odparł Doktor. — Kiedy widziałeś go po raz ostatni?

— Przedwczoraj — powiedział chłopiec. — Łowiliśmy właśnie ryby na naszej małej łodzi, gdy pojmali nas piraci. Zatopili łódź i sprowadzili nas na swój statek. Powiedzieli wujkowi, że też ma zostać piratem, bo potrafi żeglować przy każdej pogodzie. Ale odmówił, bo porządnym rybakom nie przystoi zabijać i kraść. Wtedy herszt bandy, Ben Ali, bardzo się zezłościł, zgrzytnął zębami i zagroził, że wyrzuci wujka za burtę, jeśli nie będzie posłuszny. Mnie wysłali pod pokład. Słyszałem dochodzące z góry odgłosy walki. A kiedy znów pozwolono mi wejść na górę, wujka nigdzie nie było. Pytałem o niego piratów, ale nie chcieli odpowiadać. Bardzo się boję, że zepchnęli go za burtę i że utonął.

Po tych słowach chłopiec znowu zalał się łzami.

— Chwileczkę. Spokojnie — powiedział Doktor. — Nie płacz. Chodźmy pogadać do mesy. Niewykluczone, że twój wujek jest cały i zdrowy. Nie masz pewności, że utonął, prawda? To już coś. Może uda nam się go odnaleźć. Najpierw napijemy się herbaty z dżemem truskawkowym, a potem ustalimy plan działania.

Zwierzęta przysłuchiwały się tej rozmowie z wielkim zainteresowaniem. Kiedy wszyscy przenieśli się już do mesy i zaparzyli sobie herbatę, Da

Doktor Dolittle i jego zwierzęta – streszczenie

Puddleby

Doktor Jan Dolittle mieszkał na skraju małego miasteczka o wdzięcznej nazwie Puddleby. Jego dom nie był, co prawda zbyt wielki, ale uwagę przykuwał piękny ogród, który doktor pielęgnował osobiście. Mężczyzna mieszkał ze swoją siostrą, Sarą, która zajmowała się gospodarstwem. W domu mieszkały także różnorodne zwierzęta m.in.: kaczka Dab- Dab, prosiątko Geb- Geb, pies Jip, sowa Tu- Tu i papuga Polinezja. Jan bardzo kochał swoje zwierzęta i uwielbiał się nimi zajamowac. Niestety nie wszyscy pacjenci przejawiali równie wielki zachwyt obecnością zwierząt w każdym zakątku domu. Ludzie, którzy dawniej darzyli doktora ogromnym szacunkiem, teraz przestali do niego przychodzic. Jan zarabiał coraz mniej, a utrzymanie domu i zwierząt wymagało dużego wkładu finansowego. Sara, siostra doktora, obawiała się dalszego rozwoju sytuacji, jednak Jan zdawał się nie przejmowac brakiem pieniędzy.

Mowa zwierząt

Dni mijały, a doktor z czasem stracił wszystkich pacjentów. Odwiedzał go jedynie pewien mężczyzna handlujący kocią karmą. Handlarz często radził się doktora w różnych sprawach związanych ze swoimi klientami i zaproponował Janowi, aby zajął się leczeniem zwierząt i porzucił swój dotychczasowy zawód. Doktor faktycznie zajął się nowym fachem szybko zyskując nowych pacjentów. Papuga Polinezja, która potrafiła posługiwac się ludzką mową nauczyła swojego opiekuna rozumienia języka zwierząt. Doktor z początku leczył jedynie koty, jednak pewnego dnia w jego gabinecie zjawił się tracący wzrok koń. Zwierzę było szczęśliwe, że wreszcie ktoś je rozumie i potrafi właściwie leczyc. Inne zwierzęta dowiedziawszy się o wspaniałym doktorze coraz chętniej do niego przychodziły, a jaskółki odlatujące na zimę na Południe rozpowiedziały o doktorze w innych krajach.

Nowe kłopoty pieniężne

Pewnego

Doktor Dolittle i jego zwierzęta – streszczenie, bohategorie i najważniejsze informacje. Streszczenie dr Dolittle Hugh’a Lofting’a z podziałem na rozdziały.

Streszczenie lektury Doktor Dolittle i jego zwierzęta

Facebook Twitter LinkedIn

Doktor Dolittle to znana postać doktora, który rozumiał mowę zwierząt. Wykreował go Hugh Lofting, brytyjski pisarz żyjący w latach 1886-1947. Pierwszy tom zatytułowany „Doktor Dolittle i jego zwierzęta” zapoczątkował całą serię o przygodach niezwykłego lekarza, liczącą łącznie 14 pozycji.

„Doktor Dolittle i jego zwierzęta”

– Książka wydana w 1920, natomiast polski przekład pojawił się w 1934 roku.

– Rzecz dzieje się w miasteczku Puddleby nad rzeką Marsh, w Afryce oraz w Europie.

– Czas akcji nie jest określony dokładnie, po opisie środków lokomocji można się domyślać, że jest to mniej więcej I połowa XIX wieku.

– Papuga Polinezja uczy doktora Dolittle języka zwierząt, od tego momentu zostaje weterynarzem i leczy zwierzęta oraz broni je przed złym traktowaniem.

– Postać Doktora Dolittle była wielokrotnie filmowana oraz powstało kilka filmów animowanych na podstawie książki.

Bohaterowie lektury Doktor Dolittle

Doktor Dolittle jest głównym bohaterem książki. Jest weterynarzem i ma umiejętność porozumiewania się ze zwierzętami. Jest opiekuńczy, chętny do pomocy i bezinteresowny, jednak z drugiej strony jest zapominalski i nierozgarnięty. Zwierzęta go uwielbiają, jednak ludzie czasami mają dość jego dziwacznego zachowań i gromady zwierząt.

Papuga Polinezja to oddany przyjaciel doktora. To ona nauczyła go rozmawiać ze zwierzętami, dzięki czemu doktor Dolittle mógł skuteczniej je leczyć. Papuga jest odważna i sprytna, zawsze pomaga doktorowi. Dzięki niej doktor Dollitle i zwierzęta uwolniły się z niewoli u króla.

Pies doktora Dolittle ma na imię Jip. Jest to mądry, sprytny i wytrwały zwierzak. Doktor znalazł psa Jipa na statku piratów.

Dwugłowiec to niezwykłe, afrykańskie zwierze, które otrzymał od małp. Dwugłowiec ma dwa głowy na przeciwnych końcach tułowia. Zwierzę jest nieśmiałe i sympatyczne. Dwugłowiec zgadza się wyruszyć z doktorem do Anglii, dzięki czemu Dolittle zarabia dużo pieniędzy i jest w stanie spłacić swojego długi.

Doktor Dolittle i jego zwierzęta streszczenie

1. Jan Dolittle mieszkał w małym miasteczku Puddleby w domu z pięknym ogrodem. Doktor mieszkał ze swoja siostrą Sarą oraz zwierzętami: kaczką Dab-Dab, prosiątkiem Geb-Geb, psem Jimem, sową Tu-Tu, papugą Polinezją. Doktor bardzo kochał zwierzęta, które mieszkały w domu. Jednak nie wszyscy to popierali, przez co miał coraz mniej pacjentów i pieniędzy.

2. Kiedy doktor Dolittle stracił pacjentów, handlarz kocią karmą poradził mu, by zajął się leczeniem zwierząt zamiast ludzi. Porzucił więc leczenie ludzi i zajął się wyłącznie zwierzętami. Papuga Polinezja nauczyła swojego opiekuna rozumienia zwierząt, dzięki czemu doktor mógł skutecznie leczyć swoich pacjentów. Wieść o nim szybko się rozeszła i teraz doktor Dolittle miał mnóstwo pacjentów.

3. Doktor Dolittle współczuł również zwierzętom, które były trzymane na uwięzi. Odkupił od kataryniarza małpkę Czi-Czi oraz przygarnął krokodyla z cyrku. Ludzie jednak bali się krokodyla i przestali do niego przechodzić. Sara zagroziła bratu, że jeśli nie odda krokodyla, ona odejdzie. Doktor jednak nie mógł oddać krokodyla do cyrku, więc siostra wyprowadziła się. Zwierzęta postanowiły pomóc doktorowi i podzieliły domowe obowiązki między siebie oraz otworzyły kramik handlując kwiatami i warzywami, jednak ciągle brakowało pieniędzy.

4. Jaskółki przyleciały do doktora Dolittle i powiedziały że w Afryce jest epidemia wśród małpek, wiele z nich zmarło i proszą doktora o pomoc. Doktor pożyczył łódź od znajomego, wziął krokodyla, małpkę, psa, papugę, kaczkę, sowę i prosię i ruszyli do Afryki.

5. Po sześciu tygodniach podróży byli już blisko celu, jednak statek rozbił się o skały, na szczęście wszyscy ocaleli. Na brzegu morza spotkali czarnoskórego mężczyznę, który zabrał ich do króla państwa Jollinginka, na brzegu którego wylądowali.

6. Król mieszkał z królową Ermintrudą w domu z gliny. Król nie zgodził się na podróżowanie doktora Dolittle, gdyż wcześniej inny, biały człowiek wykorzystał jego zaufanie i zabił wiele słoni dla ich kłów. Dlatego też wtrącił doktora wraz ze zwierzętami do lochów. Papuga wpadła na podstęp, poleciała do sypialni króla, podała się za czarownika i zastraszyła władcę że spadnie na kraj epidemia, jeśli nie wypuści więźniów. Król szybko uwolnił doktora wraz z jego towarzyszami, choć małżonka króla zwietrzyła podstęp, jednak nie udało jej się w porę ostrzec męża i więźniowie oddalili się od siedziby władcy.

7. Król ogłosił pościg za nimi, jednak oni poruszali się sprawnie po dżungli, kierowani przez małpkę Czi-Czi. Doktor ze zwierzętami docierali już do granicy państwa Jollinginka z państwem małp. Kiedy małpy o tym usłyszały, zaczęły wydawać okrzyki radości. Królewski pościg zorientował się przez to, gdzie jest doktor, jednak małpy stworzyły pomost trzymając się za ręce, dzięki czemu wszyscy mogli bezpiecznie dotrzeć do ich kraju i uciec królowi.

8. Doktor zaczął leczyć małpy, szczepił zdrowe a dla chorych przygotowano specjalne pomieszczenie z łóżkami. Doktor poprosił króla lwów o pomoc, jednak on odmówił. Jednak jego żona zwyzywała go, gdyż ich synek zachorował i chciała poprosić o pomoc doktora. Ostatecznie lwy pomogły i wszystkie małpy wyzdrowiały.

9. Małpy zdecydowały, że w podzięce za pomoc, doktor Dolittle otrzyma dwugłowca. Było to zwierze o dwóch głowach na przeciwległych końcach tułowia. Dzięki pokazywaniu go w Anglii, doktor mógł zarobić pieniądze.

10. Doktor wraz ze zwierzętami przeprawiali się przez krainę Czarnego Pana. Niestety książę schwytał doktora i wtrącił do lochu. Zwierzęta chciały pomóc doktorowi, papuga spotkała księcia Bumpo, który chciał mieć białą skórę. Papuga oznajmiła mu, że doktor może mu pomóc.

11. Książę opowiedział o tym, że pokochał królewnę, jednak ona nie chciała go ze względu na jego kolor skóry. Doktor przygotował miksturę, która poskutkowała i twarz księcia stała się biała. Książę bardzo się ucieszył, uwolnił doktora i podarował mu statek. Doktora poprowadziły jaskółki, dzięki czemu mogli udać się do Anglii.

12. Doktor ze zwierzętami przepływali obok wyspy Barabarii, na której mieszkali piraci. Chcieli oni schwytać doktora, na szczęście pies Jim szybko wszystkich ostrzegł o zbliżającym się zagrożeniu a jaskółki pociągnęły statek dzięki czemu zdołali uciec piratom.

13. Po dwóch godzinach jaskółki zmęczyły się ucieczką i zaproponowały odpoczynek na wyspie. Wszyscy ruszyli w poszukiwaniu jedzenia, wtedy piraci zdołali do nich dopłynąć i zaczęli przeszukiwać statek. Jednak szczury ostrzegły doktora i pozostałych, że ich statek przecieka i może zatonąć. Wtedy doktor i zwierzęta przechwycili okręt piratów i zaczęli uciekać. Piraci zaczęli ich gonić uszkodzonym okrętem, jednak wkrótce zaczęli się topić. Rekiny postanowiły oszczędzić tonących, jeśli doktor się za nimi wstawi. Doktor powiedział przywódcy piratów Benowi Ali, że ocali ich jeśli obiecają zostać na wyspie i zająć się rolnictwem.

14. Zwierzęta i doktor wznowili podróż do Anglii. W jej trakcie okazało się że statek jest wyładowany skarbami, znaleźli również chłopca, który opowiedział im swoją historię. Okazało się że piraci go porwali, on jednak nie chciał do nich dołączyć, gdyż był im potrzebny do sterowania statkiem. Chłopiec bał się o swojego wuja, który został na kutrze. Doktor Dolittle poprosił delfiny o pomoc, te znalazły wraz kutra ale bez ludzi.

15. Wszyscy rozpoczęli poszukiwania rudego rybaka, orły wybrały się na poszukiwania, również pies Jim próbował wywąchać zapach zaginionego mężczyzny na podstawie jego chusteczki. Kiedy po kilku dniach wiatr się zmienił, pies wyczuł zapach rybaka i dopłynęli do skał. Okazało się że spał tam rybak.

16. Doktor wziął rybaka na pokład i opowiedział mu historię o piratach. Popłynęli do rodzinnej wioski rybaka, gdzie zostali odznaczeni przez burmistrza (doktor Dolittle otrzymał złoty zegarek a Jip złotą obrożę).

17. Doktor od tej pory podróżował w cygańskim wozie i pokazywał dwugłowca. Kiedy miał już wystarczającą ilość pieniędzy, postanowił ruszyć do domu. Znajomemu, od którego pożyczył łódź, odkupił dwa statki i osiadł w swoim domu w Puddleby wraz ze zwierzętami.

Podróże doktora Dolittle’a – Hugh Lofting – ebook

WSTĘP Wszystko, co do tej pory napisałem o doktorze Dolittle’u, słyszałem lata po tym, jak to się stało, od tych, którzy go znali – no i większość tych wydarzeń miała miejsce, zanim przyszedłem na świat. Teraz jednak zamierzam opisać tę część życia wielkiego doktora Dolittle’a, której sam byłem świadkiem. Otrzymałem na to osobistą zgodę doktora wiele lat temu. Cóż, gdy wówczas obaj byliśmy tak zajęci wojażami dookoła świata, doświadczaniem niesamowitych przygód i sporządzaniem obszernych notatek przyrodniczych, że w zasadzie nigdy nie znajdowałem czasu, by zasiąść przy biurku i opisać nasze ówczesne życie. Teraz, oczywiście, gdy jestem już leciwym gentlemanem, moja pamięć nie jest aż tak dobra jak dawniej. Ale ilekroć mam luki w pamięci czy tylko wątpliwości, zawsze zwracam się do Polinezji, mojej papugi. Ten niesamowity ptak (obecnie liczy sobie bez mała dwieście pięćdziesiąt wiosen) zazwyczaj przesiaduje na blacie mego biurka, nucąc pod nosem żeglarskie piosenki, podczas gdy ja piszę dla was tę książeczkę. I – jak każdy, kto ją kiedykolwiek spotkał – wiem, że Polinezja ma tak wspaniałą pamięć jak nikt na świecie. Jeżeli trafia się jakieś wydarzenie, co do którego mam niejakie wątpliwości, ona zawsze potrafi naprowadzić mnie na właściwą drogę, powie mi, jak to właściwie było, kto brał w tym udział i wszystko inne na ten temat. W sumie to czasami mam wrażenie, że ta książka została napisana bardziej przez Polinezję niż przeze mnie samego. No dobrze, to w takim razie zaczynamy. Ale zanim ta historia zacznie się na dobre, muszę wam powiedzieć co nieco o sobie i o tym, jak udało mi się poznać doktora.

CZĘŚĆ pierwsza Rozdział pierwszy Syn szewca Nazywam się Tommy Stubbins i jestem synem Jacoba Stubbinsa, szewca z Puddleby. Miasteczko to leży nad rzeką Marsh. W tamtych czasach Puddleby było jedynie małą mieściną, przez środek której przepływała rzeka, a nad tą rzeką zbudowany był stary kamienny most zwany Mostem Królewskim, łączący rynek z przykościelnym cmentarzem. Miałem wówczas dziewięć i pół roku. Do rzeki wpływały dalekomorskie żaglowce i zarzucały kotwice w pobliżu mostu. Chodziłem często na nabrzeże i przyglądałem się, jak marynarze wyładowywali towar ze statków. Ciągnąc liny, śpiewali oni nieznane mi pieśni, a ja uczyłem się ich na pamięć. Siedziałem często na nabrzeżu i machając nogami nad wodą, śpiewałem wraz z marynarzami, udając przy tym przed samym sobą, że jestem jednym z nich. W tamtym czasie stale marzyłem, by wypłynąć w morze na jednym z tych wspaniałych statków, kiedy odwracały się rufami do kościoła w Puddleby, by ponownie płynąć w dół rzeki przez rozległe i puste bagniska ku otwartemu morzu. Marzyłem, by popłynąć z marynarzami w daleki, nieznany świat do Afryki, Indii, Chin i Peru! Kiedy woda niknęła z pola widzenia i statki mijały już zakręt rzeki, nadal rzucały się w oczy ich strzeliste, brązowe maszty górujące nad dachami domów, posuwające się przed siebie pomału niby jakieś łagodne olbrzymy snujące się bezgłośnie pomiędzy wznoszącymi się wzdłuż brzegów domami. Jakież to niesamowite rzeczy musiały one widzieć, myślałem sobie, kiedy następnie powracały, by zakotwiczyć przy Moście Królewskim! I marząc o nieznanych lądach, siedziałem tam i patrzyłem, aż znikały z pola widzenia. W tamtych czasach miałem trzech wspaniałych przyjaciół w Puddleby. Jednym z nich był Joe, poławiacz małż i ostryg, który mieszkał nad samą wodą w maleńkiej chatce pod mostem. Mimo podeszłego wieku Joe dysponował parą najzręczniejszych rąk na świecie. Nikt nie mógł się z nim równać. Naprawiał zrobione przeze mnie stateczki, które puszczałem po rzece, budował wiatraki z desek ze skrzyń i obręczy beczek. Potrafił też wyczarowywać najwspanialsze latawce ze starych parasolek. Joe zabierał mnie niekiedy w swojej łodzi podczas odpływu i wiosłowaliśmy wtedy w dół rzeki aż do morza, aby wyławiać małże i homary na sprzedaż. I tam widywaliśmy stada lecących dzikich gęsi, kuliki, brodźce krwawodziobe i mnóstwo innych gatunków ptaków żyjących na wybrzeżu wśród morskiego kopru i wysokich traw porastających słone mokradła. I kiedy następował przypływ, wracaliśmy zmęczeni, płynąc w górę rzeki, mając przed oczyma światła na Moście Królewskim, które migotały o zmierzchu, przypominając nam o wieczerzy i cieple domowego ogniska. Drugim moim przyjacielem był Matthew Mugg, handlarz mięsem dla kotów. Był to zabawny, stary jegomość z potwornym zezem. Wyglądał raczej nieszczególnie, ale naprawdę dobrze się z nim rozmawiało. Znał wszystkich ludzi w Puddleby, podobnie jak i wszystkie psy oraz koty. W tamtych czasach handlowanie mięsem dla kotów to było normalne zajęcie. Niemal codziennie widywało się kogoś, jak szedł przez miasteczko z drewnianą tacą pełną kawałków mięsa nabitych na szpikulce i krzyczał na całe gardło: „Mięso! M-I-Ę-S-O!”. Ludzie płacili Muggowi, by jak najlepiej karmić swe psy i koty, zamiast dawać im sucharki dla psów czy odpadki ze stołu. W sumie to nawet przyjemnie było towarzyszyć Matthew w jego codziennej trasie i widzieć te wszystkie psy pędzące do ogrodowej furtki, gdy tylko usłyszały jego głos. Czasami pozwalał mi karmić zwierzęta samemu i była to dla mnie nie lada przyjemność. Wiedział ogromnie dużo na temat psów i opowiadał mi o różnych rasach, gdy tak szliśmy przez miasto. Sam miał kilka psów; charcica angielska potrafiła biegać naprawdę bardzo szybko i stary Matthew wygrywał dzięki niej liczne nagrody w sobotnich gonitwach za zwierzyną. Inny terier był niezrównany w polowaniu na szczury. Dzięki niemu handlarz mięsem dla kotów zgarniał niezły grosz za łapanie szczurów u młynarzy i farmerów, jako dodatek do głównego zajęcia – sprzedawania mięsa. Moim trzecim wielkim przyjacielem był Luke zwany Pustelnikiem. Ale o nim opowiem wam więcej nieco później. Do szkół nie chodziłem, bo mój ojciec był na to za biedny. Bardzo lubiłem natomiast zwierzęta. Dlatego wiele czasu poświęcałem na kolekcjonowanie ptasich jaj i motyli, łowienie ryb w rzece, włóczenie się po okolicy w poszukiwaniu jeżyn i grzybów. Pomagałem też staremu Joe’mu naprawiać sieci. Tak, bez wątpienia wiodłem w tamtych dawnych czasach bardzo przyjemne życie, choć – oczywiście – wówczas tak nie uważałem. Miałem dziewięć i pół roku i – jak wszyscy chłopcy – chciałem koniecznie być dorosły, nie mając pojęcia, jakim jestem szczęściarzem, żyjąc beztrosko, wolny od wszelkich kłopotów i zmartwień. Cały czas marzył mi się moment, w którym będę już mógł opuścić dom mojego ojca i wyruszyć na jednym z tych wspaniałych statków, żeglując w dół rzeki przez spowite mgłą moczary na pełne morze i w daleki świat, by tam poszukać szczęścia.

Rozdział drugi Dowiaduję się o wielkim przyrodniku Pewnego wczesnego wiosennego poranka, kiedy spacerowałem po wznoszących się na tyłach Puddleby wzgórzach, natknąłem się na jastrzębia trzymającego w szponach wiewiórkę. Drapieżnik przysiadł na skale, a biedna wiewiórka walczyła ze wszystkich sił o swoje życie. Jastrząb tak się przestraszył na mój zupełnie niespodziewany widok, że puścił biedne stworzonko i odleciał w popłochu. Wziąłem wiewiórkę na ręce i stwierdziłem, że ma ciężko pokiereszowane przednie łapki. Zaniosłem ją zatem do miasta. Kiedy dotarłem do mostu, poszedłem do chatki starego Joego i spytałem, czy nie mógłby w jakiś sposób pomóc małej wiewiórce. Joe nałożył okulary i obejrzał stworzenie ze wszystkich stron. Po chwili potrząsnął głową. – Twój zwierzaczek ma złamaną łapkę – zawyrokował – a drugą mocno pokaleczoną. Potrafię ci, Tommy, naprawić twoje stateczki, ale nie mam ani narzędzi, ani wiedzy, by „naprawić” twoją wiewiórkę. To jest robota dla chirurga i do tego musi to być nie byle jaki chirurg… No i tyle. Jest tylko jeden człowiek, jakiego znam, który może tu pomóc i uratować zwierzątku życie. Nazywa się John Dolittle. – A kto to jest John Dolittle? – spytałem. – Czy to jest weterynarz? – Nie – odpowiedział stary Joe. – On nie jest weterynarzem. Doktor Dolittle jest naturalistą. – Co to znaczy naturalista? – Przyrodnik – odpowiedział Joe i odłożywszy okulary, zaczął nabijać sobie fajkę. – Jest to człowiek, który wie wszystko o zwierzętach, motylach, roślinach i skałach. John Dolittle jest bardzo znanym naturalistą. Dziwi mnie, że nigdy o nim nie słyszałeś – ty, który masz takiego bzika na punkcie zwierząt. A jak się zna na małżach i homarach…Przekonałem się o tym, gdy go słuchałem. To bardzo spokojny człowiek i za wiele nie mówi, ale ludzie gadają, że to największy przyrodnik na świecie. – A gdzie on mieszka? – spytałem. – Za ulicą Oxenthorpe, na drugim krańcu miasta. Nie wiem dokładnie, który to dom, ale – jak sądzę – każdy, kogo spotkasz, będzie potrafił ci wskazać, gdzie on mieszka. Idź do niego, to wspaniały człowiek. Podziękowałem więc staremu Joe’mu i zabrawszy wiewiórkę, ruszyłem w kierunku ulicy Oxenthorpe. Pierwsze, co usłyszałem, przechodząc przez rynek, to było wołanie: „Mięso! M-I-Ę-S-O dla kotów!”. „O, jest Matthew Mugg – powiedziałem do siebie. – On będzie wiedział, gdzie ten doktor mieszka. Matthew zna tu wszystkich”. Przebiegłem zatem przez rynek, by go dogonić. – Matthew – zagadnąłem – czy ty znasz doktora Dolittle’a? – Czy ja znam Johna Dolittle’a? – powtórzył zdziwiony. – No cóż, wydaje mi się, że tak! A tak szczerze, to znam go tak dobrze jak własną żonę, czasami myślę, że nawet lepiej. To wielki człowiek. Bardzo wielki. – Czy możesz mi pokazać, gdzie on mieszka? Chcę zabrać do niego tę wiewiórkę. Ma złamaną łapkę. – Oczywiście – odrzekł handlarz mięsem dla kotów. – Będę przechodzić koło jego domu. Chodź ze mną, to ci pokażę. No i poszliśmy razem. – Och, znam Johna Dolittle’a naprawdę kopę lat – powiedział Matthew, gdy szliśmy przez rynek. – Ale jestem prawie pewien, że nie ma go w domu. Przebywa teraz gdzieś w zamorskiej podróży. Spodziewany jest jednak lada dzień z powrotem. Pokażę ci jego dom, żebyś już wiedział, dokąd się udać, by go znaleźć, gdy wróci. Przez całą drogę w dół ulicy Oxenthorpe, Matthew nie przestawał rozpływać się nad swoim wielkim przyjacielem doktorem Johnem Dolittlem, doktorem medycyny. Mówił tak wiele, że całkiem zapomniał, by wołać „MIĘSO”, dopóki obaj nie zauważyliśmy, że za nami podąża cierpliwie cała procesja psów. – A dokąd to doktor udał się w tę podróż? – spytałem, podczas gdy Matthew częstował psiaki mięsem. – Tego akurat nie wiem – odpowiedział handlarz mięsem dla kotów. – Nikt nigdy nie wie, dokąd udaje się w podróż, ani kiedy wyjeżdża, ani kiedy wraca. Mieszka samotnie w otoczeniu swych zwierzaków. Odbył już szereg wypraw na nieznane lądy i dokonał wielu cennych odkryć. Ostatnim razem, gdy wrócił, opowiedział mi, jak odkrył na Oceanie Spokojnym plemię Czerwonych Indian, którzy zamieszkują dwie wyspy. Mężowie mieszkają na jednej, a żony na drugiej. Rozsądni ludzie, mimo że niby dzicy. Spotykają się raz do roku, kiedy mężowie odwiedzają żony. Dzieje się to najprawdopodobniej w czasie Świąt Bożego Narodzenia, które obchodzone są niezwykle i wystawnie. Taki to wspaniały człowiek, ten nasz doktor. A co do zwierząt, no cóż, nikt na świecie nie wie o nich tyle, co on. – A w jaki sposób poznał on je aż tak dobrze? – spytałem. Handlarz mięsem dla kotów przystanął i pochylił się, szepcząc mi do ucha: – On mówi w ich języku – wyszeptał ochrypłym, tajemniczym głosem. – W języku zwierząt?! – wykrzyknąłem z niedowierzaniem. – A jak – odparł Matthew, wzruszając ramionami. – Wszystkie zwierzęta mają jakiś tam swój język. Jedne mówią więcej, inne mniej, niektóre tylko porozumiewają się na migi, jak głuchoniemi. Ale nasz doktor… On je wszystkie rozumie… Ptaki i inne zwierzęta. Jednak trzymamy to w tajemnicy, ja i doktor, bo ludziska tylko się śmieją, gdy im o tym powiedzieć. No a on przecież potrafi nawet pisać w języku zwierząt. Czyta na głos swoim zwierzakom. Napisał książki historyczne w języku małp i wiersze w języku kanarków, i śmieszne piosenki śpiewane przez sroki. To przecież fakt. Teraz uczy się języka małż, krabów i innych tam raków. Ale mówi, że to strasznie trudna praca i parę razy paskudnie się przeziębił, trzymając tak długo głowę pod wodą. To wielki człowiek. – Bez wątpienia – odpowiedziałem. – Jakże bym chciał, żeby był teraz w domu – mógłbym go poznać. – No i jesteśmy. Patrz! To właśnie jest jego dom – oznajmił handlarz mięsem dla kotów. – Ten mały domek przy zakręcie drogi, tamten wysoko, jak gdyby siedział na murze powyżej ulicy. Doszliśmy już teraz poza obrzeża miasteczka. A dom, na który wskazał Matthew, był wręcz maleńki i stał zupełnie na uboczu. Wokół niego roztaczał się wielki ogród i był on położony znacznie wyżej niż droga, więc trzeba było przejść po schodkach do góry, by dostać się do frontowej furtki. Widać było, że w ogrodzie jest mnóstwo dorodnych drzew owocowych, bo ich gałęzie zwisały miejscami ponad murem. Ale sam mur był tak wysoki, iż nie dało się zobaczyć wiele więcej. Kiedy dotarliśmy pod dom, handlarz mięsem dla kotów ruszył w górę po schodkach, ja zaś posłusznie za nim. Sądziłem, że idzie prosto do ogrodu, ale furtka była zamknięta na klucz. Z domu wybiegł nam na powitanie pies i poczęstował się kilkoma kawałkami mięsa, które Matthew podał mu przez kratę furtki. Zabrał też oferowane torby papierowe z ziarnem i otrębami. Zauważyłem od razu, że zwierzak ten nie zatrzymał się, by zjeść mięso, jak zrobiłby na jego miejscu każdy inny pies, tylko zabrał wszystko do domu i po chwili zniknął nam z oczu. Miał jakąś dziwną obrożę na szyi. Wyglądała, jakby była zrobiona z mosiądzu albo czegoś podobnego. Zaraz potem poszliśmy stamtąd. – Doktor jeszcze nie wrócił – oznajmił Matthew. – Inaczej bramka nie byłaby zamknięta na klucz. – A co było w tych papierowych torbach, które dałeś psu? – Ach, w tych, to był prowiant – odrzekł handlarz mięsem dla kotów. – No wiesz, jedzenie dla zwierzaków. W domu doktora jest ich pełno. Gdy doktor jest w podróży, to daję te rzeczy psu, a on rozdziela je między pozostałych lokatorów domu. – A co to za dziwna obroża na szyi tego psa? – To jest obroża ze szczerego złota – wyjaśnił Matthew. – Dostał ją za uratowanie żony pewnego gentlemana. Było to podczas jednej podróży z doktorem… Dawno temu. – Jak długo doktor ma tego psa? – Och, mnóstwo czasu. Jip już się mocno zestarzał. Dlatego doktor nie bierze go już więcej na żadne wojaże. Zostawia go, by opiekował się domem. W każdy poniedziałek i czwartek przynoszę jedzenie do furtki i podaję Jipowi przez kraty. On nigdy nikogo nie wpuszcza za furtkę w czasie nieobecności doktora, nawet mnie, choć przecież bardzo dobrze wie, kim jestem. Ale zawsze wiadomo, czy doktor już wrócił, czy nie, ponieważ jeżeli już wrócił, to furtka zawsze jest otwarta. Tak więc wróciłem do domu mojego ojca i położyłem wiewiórkę spać w starej drewnianej skrzynce wysłanej słomą. I tam ją pielęgnowałem, i opiekowałem się nią najlepiej, jak tylko mnie było stać, do czasu, gdy wróci doktor. Codziennie chodziłem do małego domku z wielkim ogrodem na obrzeżach miasta i chwytałem klamkę, by sprawdzić, czy furtka nie jest otwarta. Czasami przybiegał do mnie pies Jip. Ale chociaż zawsze machał ogonem i zdawał się cieszyć na mój widok, nigdy nie pozwolił mi wejść do ogrodu.

Rozdział trzeci Dom doktora Pewnego popołudnia w końcu kwietnia ojciec polecił mi zanieść buty, które właśnie naprawił, do domu na drugim krańcu miasta. Buty były własnością pułkownika Bellowesa. Gentleman ten należał do bardzo kapryśnych klientów. Odnalazłem dom i zadzwoniłem do drzwi frontowych. Otworzył sam pułkownik. Wychylił tylko głowę i purpurowy na twarzy powiedział: – Idź naokoło do wejścia dla służby… do drzwi na tyłach domu. – To rzekłszy, zatrzasnął z hukiem drzwi. Przez moment chciałem nawet cisnąć buty na środek klombu z kwiatami. Jednak wyobraziłem sobie, jakby to rozgniewało ojca i dałem za wygraną. Poszedłem zatem potulnie na tył domu i tam otworzyła mi drzwi żona pułkownika i odebrała ode mnie buty. Wyglądała na nieśmiałą, drobną kobiecinę, a ręce miała całe w mące, jak gdyby właśnie wyrabiała ciasto na chleb. Wydawało się, że okropnie boi się swego męża, którego gniewne kroki nadal słychać było gdzieś w głębi domu, chrząkającego ze wzburzenia, że ośmieliłem się przyjść do drzwi frontowych. Po chwili kobieta spytała mnie szeptem, czy nie skusiłbym się na drożdżówkę ze szklanką mleka. A ja odpowiedziałem: – Tak. Z przyjemnością. Po zjedzeniu bułeczki popiłem ją mlekiem i podziękowawszy pani pułkownikowej, udałem się w drogę powrotną. Zaraz jednak pomyślałem, że przed pójściem do domu wypada sprawdzić, czy w międzyczasie nie wrócił doktor Dolittle. Tego ranka byłem już przed jego domem, ale teraz stwierdziłem, że nie zaszkodzi spróbować raz jeszcze. Stan zdrowia mojej wiewiórki nie poprawiał się ani na jotę i to coraz bardziej nie dawało mi spokoju. Skręciłem więc w ulicę Oxenthorpe i ruszyłem w kierunku domu doktora. Po drodze zauważyłem, że niebo zaciągnęło się szarymi chmurami i wyglądało, jakby zaraz miał lunąć deszcz. Sprawdziłem ręką furtkę i niestety była nadal zamknięta. Zacząłem tracić nadzieję. Przychodziłem już tam codziennie od tygodnia. Pies Jip przyszedł do furtki, machając ogonem, jak to miał w zwyczaju, i po chwili usiadł, obserwując mnie bacznie, pilnując, bym nie próbował wejść. Byłem pełen obaw, że moja wiewiórka umrze, zanim powróci doktor. Odwróciłem się zasmucony, zszedłem w dół po schodkach na drogę i skręciłem w kierunku domu. Zastanawiałem się przez chwilę, czy to już czasem nie jest pora kolacji. Oczywiście nie miałem wtedy zegarka, ale zauważyłem gentlemana zmierzającego w moim kierunku i kiedy podszedł bliżej, rozpoznałem pułkownika Bellowesa, który właśnie odbywał wieczorny spacer. Pułkownik okutany był w kilka eleganckich płaszczy, takich samych szalików, a na rękach miał jaskrawo kolorowe rękawice. Dzień nie był jakoś szczególnie zimny, ale on miał na sobie tyle ubrań, że wyglądał jak poduszka zawinięta w grube koce. Spytałem go grzecznie o godzinę. Zatrzymał się, chrząknął i spojrzał na mnie groźnie z góry, a jego twarz zrobiła się jeszcze bardziej purpurowa. A kiedy się w końcu odezwał, zabrzmiało to jak korek wyskakujący z butelki piwa imbirowego. – Czy ty naprawdę wyobrażałeś sobie, choć przez chwilę – eksplodował pułkownik – że nie mam nic innego do roboty, jak tylko rozpinać te wszystkie guziki, aby powiedzieć, która godzina, takiemu pędrakowi jak ty? I ruszył w dół ulicy, tupiąc i mamrocząc pod nosem jeszcze głośniej niż wcześniej. Stałem nieruchomo przez dobrą chwilę, spoglądając za nim i zastanawiając się, ile lat musiałbym mieć, żeby on pofatygował się i wyciągnął zegarek, by powiedzieć mi, która godzina. I właśnie w tamtym momencie, zupełnie znienacka, lunęło jak z wielu cebrów naraz. Jeszcze nigdy nie widziałem takiej ulewy. Zrobiło się ciemno, zupełnie jak w nocy. Zerwał się huraganowy wiatr, po niebie przetoczył się pierwszy grzmot i rozbłysły błyskawice. Już po chwili przydrożne rynsztoki zamieniły się w rwące strumienie. Nie było najmniejszych szans, by znaleźć jakieś schronienie, więc pochyliłem nisko głowę i ruszyłem pędem w kierunku domu, nie bacząc na porywisty wiatr. Nie zdążyłem się jeszcze zbytnio oddalić, kiedy wyrżnąłem głową w coś miękkiego i aż usiadłem na chodniku. Spojrzałem do góry, by sprawdzić, z kim się zderzyłem. I oto przede mną na mokrym chodniku siedział, tak samo jak ja, mały okrągły jegomość o bardzo sympatycznym obliczu. Na głowie miał mocno sfatygowany cylinder, a w ręku trzymał małą czarną torbę podróżną. – Najmocniej przepraszam – wybąkałem. – Biegłem z pochyloną głową i nie widziałem, jak pan nadchodził. Ku memu ogromnemu zdziwieniu, zamiast się zezłościć, że został powalony na mokry chodnik, ten niepozorny człowieczek wybuchnął śmiechem. – Wiesz co – powiedział – to przypomina mi przygodę z mojego pobytu przed laty w Indiach. Tak samo podczas burzy, biegnąc ile sił w nogach, wpadłem na pewną kobietę. Ale ona niosła na głowie dzban pełen melasy i w rezultacie miałem później przez kilka tygodni włosy posklejane tym lepkim syropem, a muchy ani na krok nie dawały mi spokoju. Nie uderzyłem cię chyba zbyt mocno, prawda? – Ależ skąd. Nic mi nie jest. – Prawdę mówiąc, to w takim samym stopniu moja wina, jak i twoja – powiedział nieduży człowieczek. – Ja także miałem spuszczoną głowę. Ale słuchaj, nie możemy przecież tak rozmawiać, siedząc na mokrych kamieniach. Skoro ja jestem, to przecież i ty musisz być całkiem przemoknięty. Jak daleko masz do domu? – Mieszkam na drugim końcu Puddleby – odpowiedziałem, gdy pozbieraliśmy się na równe nogi. – Mój Boże, ależ ten chodnik był mokry! – zawołał. – A ja dobrze wiem, co mówię: ulewa jak jeszcze nigdy do tej pory. Chodź do mnie do domu, żeby się wysuszyć. Ta burza nie będzie przecież trwać wiecznie. Złapał mnie za rękę i ruszyliśmy pędem z powrotem tam, skąd się tu znalazłem. Kiedy tak biegliśmy, zastanawiałem się, kim jest ten zabawny mały jegomość i gdzie może mieszkać. Byłem dla niego zupełnie obcy, a jednak postanowił zabrać mnie do swego domu, bym mógł się wysuszyć. Taka odmiana po tym starym pułkowniku z purpurową twarzą, który nawet nie raczył mi powiedzieć, która godzina! Wkrótce się zatrzymaliśmy. – Oto jesteśmy – oznajmił mi nieznajomy. Podniosłem głowę, by zobaczyć, gdzie jesteśmy – i oto znajdowałem się u stóp schodków, które wiodły do małego domku z wielkim ogrodem! Mój nowy przyjaciel dobiegł już do furtki i otwierał ją kluczami, które wydobył z kieszeni. „No nie, ja chyba śnię – pomyślałem – przecież to nie może być słynny doktor Dolittle we własnej osobie!”. Przypuszczam, że nasłuchawszy się tyle o doktorze, spodziewałem się bardziej postawnego mężczyzny, kogoś wysokiego, silnego, pełnego majestatu. Aż trudno było uwierzyć, że ten niepozorny człowieczek o ujmującym uśmiechu na pucułowatej twarzy to może być właśnie ON. A jednak oto miałem go przed oczyma, bez dwóch zdań. Oto biegnie po schodach i otwiera furtkę, którą sprawdzałem w ostatnim czasie przez tyle dni! W jednej chwili nadbiegł pies Jip i natychmiast, bez żadnych wstępów, zaczął skakać na swojego pana, ujadając ze szczęścia jak szalony. A z nieba lało się jeszcze mocniej niż wcześniej. – Czy pan jest TYM doktorem Dolittlem? – spytałem, gdy biegliśmy po krótkiej ogrodowej ścieżce prowadzącej do domu. – Tak, jestem doktorem Dolittlem – odpowiedział, otwierając drzwi frontowe tym samym pękiem kluczy. – Wchodź natychmiast! Nie zawracaj sobie głowy wycieraniem butów. Trochę błota w domu to żaden problem. Byle szybciej spod deszczu! Wskoczyłem do środka, a Jip za mną. Po chwili doktor zatrzasnął drzwi za całą naszą trójką. Z powodu burzy na zewnątrz panował półmrok, ale w domu, po zamknięciu drzwi było tak ciemno jak w najczarniejszą noc. Zaraz też dał się słyszeć najbardziej niesamowity hałas, jaki kiedykolwiek przyszyło mi usłyszeć. Brzmiał jak wszelkie możliwe odgłosy dżungli, jakby wszystkie gatunki zwierząt i ptaków ryczały, kwiczały, skrzeczały równocześnie. Słyszałem łoskot kopyt na schodach i rumor spieszących łap po korytarzach. Gdzieś w ciemnościach kwakała kaczka, piał kogut, gruchała synogarlica, pohukiwała sowa, beczało jagnię i szczekał Jip. Czułem jak ptasie skrzydła trzepoczą i wachlują w pobliżu mojej twarzy. Coś nieprzerwanie obijało się o moje nogi tak, że o mało nie straciłem równowagi. Cała sień zdawała się wypełniać zwierzętami. Zgiełk, jaki powstał na korytarzu, w połączeniu z rykiem wiatru i szumem ulewnego deszczu, był czymś zupełnie niesamowitym i zaczynałem już czuć się bardzo nieswojo, gdy zorientowałem się, że doktor trzyma mnie za ramię i krzyczy mi do ucha. – Nie denerwuj się. Naprawdę nie ma się czego bać. To tylko kilkoro z moich ulubieńców. Nie było mnie trzy miesiące i teraz one cieszą się, że znów jestem z nimi w domu. Stój tam, gdzie jesteś, i poczekaj, aż zapalę światło. Boże drogi, ale burza! Posłuchaj tylko tych piorunów! No i stałem tak w egipskich ciemnościach, a wszystkie zwierzęta, duże i małe, których w żaden sposób nie byłem w stanie zobaczyć, kłębiły się wokół moich nóg i rozpychając się, potrącały mnie raz po raz i czyniły przy tym nie lada rwetes. Było to i straszne, i śmieszne. Wcześniej często się zastanawiałem, spoglądając przez kratę zamkniętej furtki, jak też będzie wyglądać doktor Dolittle i co mieści wnętrze tego małego bajkowego domku. Ale nigdy nie przypuszczałem, że zastanę w nim taką menażerię. Jednak, gdy tylko poczułem na ramieniu rękę doktora, mój strach minął, ale zmieszanie pozostało. To wszystko wglądało na jakiś dziwaczny sen i zaczynałem już powątpiewać, że dzieje się to naprawdę, kiedy znów usłyszałem głos doktora: – Ach, te przeklęte zapałki. Zamokły doszczętnie. Są zupełnie do niczego. Nie masz przypadkiem jakichś przy sobie? – Nie, niestety nie noszę zapałek – odkrzyknąłem w ciemnościach. – Trudno. Może Dab-Dab zdoła nam znaleźć jakieś światło. Teraz doktor zacmokał zabawnie językiem i usłyszałem, jak ktoś człapie do góry po schodach i zaraz też zaczyna kręcić się po pokojach nad nami. Po chwili nastąpiła cisza i czekaliśmy dobrą chwilę, ale nic się nie działo. – Czy światło będzie prędko? – zapytałem. – Jakieś zwierzę siedzi na mojej nodze i czuję, że drętwieją mi palce. – Pewnie za minutę. Ona zaraz powinna być z powrotem. I właśnie wtedy ujrzałem pierwszą smugę światła gdzieś na szczycie schodów. Natychmiast wszystkie zwierzęta ucichły. – Myślałem, że mieszka pan sam – powiedziałem do doktora. – Bo tak w istocie jest. To Dab-Dab niesie światło. Spojrzałem w górę schodów. Nie było widać zbyt dokładnie, co się dzieje na półpiętrze, ale usłyszałem za to najdziwniejsze kroki na samej górze, jakby ktoś zeskakiwał ze schodka na schodek, używając do tego tylko jednej nogi. Kiedy światło znalazło się niżej, w górze zrobiło się jaśniej i na ścianach pojawiły się jakieś dziwne podskakujące cienie. – Nareszcie! – zawołał doktor. – Stara poczciwa Dab-Dab! I wówczas pomyślałem, że to naprawdę mi się śni. Bo oto właśnie, wyciągając szyję niczym żuraw, zza zakrętu schodów wyłoniła się – skacząc w dół, stopień po stopniu na jednej nodze – biała jak śnieg kaczka. A w prawej łapie niosła zapaloną świecę!

Rozdział czwarty Wiff-Waff Kiedy wreszcie mogłem się nieco rozejrzeć, stwierdziłem, że w sieni faktycznie roi się od wszelakich zwierząt. Miałem wrażenie, że zgromadziły się tam wszystkie gatunki, jakie żyją u nas w naturze: gołąb, biały szczur, sowa, borsuk, kawka, było nawet i małe prosię, które przydreptało tu z zalanego deszczem ogrodu, starannie wycierając raciczki na wycieraczce przed drzwiami, podczas gdy światło świecy rzucało migotliwy odblask na jego różowy grzbiet. Doktor wziął od kaczki świecznik i zwrócił się do mnie: – Słuchaj, chłopcze – zauważył – musisz zdjąć te mokre rzeczy. A tak przy okazji, jak ty się nazywasz? – Tommy Stubbins – odrzekłem. – Aha… Czy nie jesteś czasem synem Jacoba Stubbinsa, tego szewca? – Tak, jestem – potwierdziłem. – Trzeba przyznać, że twój tato robi znakomite buty – powiedział doktor. – Widzisz te tutaj? – I podniósł wysoko prawą nogę, by pokazać mi, jakie nosi olbrzymie buty. – Twój tato zrobił mi te buty cztery lata temu i noszę je od tamtej pory… Absolutnie doskonałe buty… No dobrze, ale, bratku, musisz przebrać te mokre ciuchy i to migiem. Poczekaj chwilkę, aż zapalę więcej świec, to wtedy pójdziemy na górę i znajdziemy ci coś do ubrania. Pewnie będziesz musiał przywdziać mój stary garnitur, zanim twoje rzeczy wyschną przy kuchennym palenisku. Zatem wkrótce, gdy więcej świec rozbłysło w różnych częściach domu, udaliśmy się na górę i kiedy dotarliśmy do sypialni, doktor otworzył przepastną szafę i wybrał spośród starych ubrań dwa znoszone garnitury. Ubraliśmy je niezwłocznie i zanieśliśmy nasze przemoczone stroje do kuchni, gdzie doktor rozpalił ogień w wielkim kominie. Surdut doktora, który miałem na sobie, był na mnie o wiele za duży i co rusz przydeptywałem sobie jego poły, gdy pomagałem nosić drewno z piwnicy. Niemniej już po chwili w palenisku żwawo buzował ogień i powiesiliśmy wokół niego na krzesłach nasze mokre rzeczy. – No, to teraz do roboty. Trzeba ugotować jakąś kolację – zadysponował doktor. – Zostaniesz oczywiście na kolacji, Stubbinsie? Zaczynałem już lubić tego zabawnego małego człowieczka, który zwracał się do mnie „Stubbins”, zamiast „Tommy” czy „chłopczyku” (naprawdę nie cierpiałem, gdy ktoś zwracał się do mnie per „chłopczyku”!). Doktor z miejsca zaczął mnie traktować, jak gdybym był jego dorosłym przyjacielem. A kiedy zaproponował, żebym został na kolacji, poczułem się bardzo dumny i szczęśliwy. Ale równocześnie przypomniałem sobie, że nic nie powiedziałem matce, że się spóźnię. Odpowiedziałem wobec tego ze smutkiem: – Naprawdę bardzo dziękuję i z przyjemnością bym został, ale niestety moja mama zacznie się martwić i zachodzić w głowę, gdzie też mogę się podziewać, jeżeli zaraz nie wrócę do domu. – Rozumiem, mój drogi – odrzekł doktor, dorzucając kolejno polano do ognia – ale twoje ubranie jest jeszcze całkiem mokre. Będziesz musiał zaczekać aż wyschnie, prawda? I zanim będzie się nadawać, by je z powrotem nałożyć, zdążymy ugotować i zjeść kolację… Nie widziałeś, gdzie ja położyłem moją torbę? – Wydaje mi się, że nadal jest w sieni – odrzekłem. – Pójdę sprawdzić. Znalazłem torbę przy drzwiach frontowych. Zrobiona była z czarnej skóry i wyglądało, że jest bardzo, bardzo stara. Opasana była pośrodku sznurkiem i jeden z jej zamków był zepsuty. – Dziękuję – powiedział doktor, gdy mu ją przyniosłem. – Czy ta torba to jedyny bagaż, jaki miał pan w podróży? – spytałem. – Tak – skinął głową doktor, rozwiązując sznurek. – Nie lubię podróżować objuczony bagażem. To taki niepotrzebny kłopot. Życie jest za krótkie, by je sobie komplikować. A zresztą, po co tyle bagażu… Ten… Gdzie ja mogłem położyć te kiełbaski? Doktor zaczął sprawdzać w torbie. Najpierw wyciągnął bochenek świeżego chleba. Następnie pojawił się szklany słoik z dziwnym metalowym wieczkiem. Przytrzymał go pod światło bardzo ostrożnie, zanim postawił go na stole. Zdążyłem tylko zobaczyć, że pływa w nim jakieś dziwne stworzenie wodne. Na koniec doktor wydobył funt kiełbasek. – Teraz potrzebujemy jeszcze patelni. Poszliśmy do komórki i tam ujrzałem trochę garnków i rondli wiszących na ścianie. Doktor zdjął znalezioną wśród nich patelnię. Wewnątrz była jednak mocno zardzewiała. – Boże ty mój, popatrz tylko! – wykrzyknął. – To są właśnie ujemne strony bycia w podróży przez tak długi czas. Moje zwierzęta są kochane i utrzymują dom w idealnej czystości… na tyle, ile potrafią. Dab-Dab jako gosposia to istny cud świata. Są jednak rzeczy, z którymi nie potrafią sobie poradzić. Nie ma sprawy, zaraz ją doczyścimy. Spójrz, tam pod zlewem powinno być trochę drobnego piasku. Podaj mi go, proszę. Po krótkiej chwili lśniąca czystością patelnia znalazła się nad paleniskiem i zaraz też wylądowały na niej kiełbaski. Po całym domu zaczął się rozchodzić rozkoszny zapach smażonych frykasów. Podczas gdy doktor zajęty był przyrządzaniem kolacji, ja podszedłem do słoika, by raz jeszcze rzucić okiem na pływające w nim śmieszne, ale i tajemnicze stworzonko. – Jak nazywa się to zwierzę? – spytałem. – Ach! – odrzekł doktor, obracając się do mnie. – To jest Wiff-Waff. Jego pełna nawa brzmi Hippocampus pippitopitus. Ale tubylcy nazywają je po prostu Wiff-Waff. Przypuszczam, że to w związku z tym, jakie ruchy wykonuje, pływając. To z jego powodu odbyłem całą tę ostatnią podróż. By zdobyć Wiff-Waffa. Wiesz, ja teraz jestem bardzo zajęty, próbując opanować język skorupiaków. One mają szereg języków, co do tego nie mam najmniejszej wątpliwości. Umiem trochę mówić w języku rekinów i znam nieco dialekt, jakim posługują się morświny. Ale obecnie szczególnie mi zależy, żeby przyswoić język skorupiaków. – Ale dlaczego? – Jakby to powiedzieć… Widzisz, niektóre skorupiaki należą do najstarszych znanych na świecie zwierząt. Odnajdujemy w skałach ich skorupy, zamienione w kamienie tysiące lat temu. Jestem więc absolutnie pewien, że gdybym tylko potrafił mówić w ich języku, to mógłbym dowiedzieć się ogromnie dużo o tym, jaki był świat całe wieki temu. Rozumiesz? – Ale czy inne zwierzęta nie mogłyby panu też opowiedzieć co nieco? – Nie sądzę – odparł doktor, nabijając na widelec kawałek kiełbasy. – Wprawdzie małpy, które poznałem jakiś czas temu w Afryce, były bardzo pomocne, opowiadając mi o czasach minionych, ale ich relacje sięgały jedynie około tysiąca lat wstecz. Nie… Jestem pewien, że wiedzę o najstarszej historii świata możemy uzyskać od skorupiaków i tylko od nich. Chodzi o to, że większość innych zwierząt, które żyły w tamtych prehistorycznych czasach, nie dotrwała do dziś. – A czy nauczył się już pan trochę języka skorupiaków? – spytałem. – Nie. Dopiero co zacząłem. Chciałem zdobyć dokładnie ten gatunek koników morskich, ponieważ jest on na pół skorupiakiem i na pół rybą. Udałem się za nim całą drogę stąd na wschodnie wybrzeże Morza Śródziemnego. Ale mam bardzo poważne obawy, że nie będzie on dla mnie zbyt wielką pomocą. Szczerze mówiąc, jestem raczej rozczarowany jego wyglądem. Nie sprawia wrażenia zbyt inteligentnego, nieprawdaż? – Faktycznie – zgodziłem się z doktorem. – Ale, ale kiełbaski są usmażone na tip-top. Weź talerz i chodź, to ci kilka nałożę. Jeszcze chwila i usiedliśmy przy stole do obfitej kolacji. Kuchnia doktora Dolittle’a to wspaniałe miejsce. Jadłem tam później wiele posiłków i muszę przyznać, że było przyjemniej niż w najbardziej wytwornych salonach jadalnych na świecie. Była tak przytulna i pełna swojskiego ciepła. Do tego niezwykle zwarta i poręczna – wręcz idealna. Potrawy brało się gorące, prosto z rusztu, i stawiało na kuchennym stole, by od razu jeść. Mogłeś patrzeć, jak rumieni się twoja grzanka na kracie paleniska i pilnować, żeby się nie przypaliła, równocześnie jedząc zupę. A jeżeli zapomniałeś postawić sól na stole, nie trzeba było iść po nią do drugiego pomieszczenia. Wystarczyło tylko obrócić się i sięgnąć po duży drewniany pojemnik stojący na kredensie za twoimi plecami. Kominek – największy, jaki kiedykolwiek widziałem – był jakby sam dla siebie osobną izbą. Można było tam wejść, nawet gdy palił się już ogień i usiąść na jednym z szerokich siedzeń, jakie znajdowały się po obu stronach, i piec kasztany po obiedzie albo słuchać, jak czajnik wyśpiewywał swoją melodyjkę; można było opowiadać historie czy oglądać książki z obrazkami w blasku ognia. Jednym słowem była to cudowna kuchnia. Zupełnie taka sama jak doktor – przyjazna, swojska i niezawodna. Kiedy się nadal posilaliśmy, nagle otworzyły się drzwi i do kuchni weszła kaczka Dab-Dab z psem Jipem, ciągnąc za sobą po czystej wykafelkowanej podłodze prześcieradła i poszewki na poduszki. Doktor widząc moje zdziwienie, wyjaśnił: – Chcą po prostu przewietrzyć i podsuszyć moją pościel przy ogniu. Dab-Dab to gosposia idealna, która nigdy o niczym nie zapomina. Kiedyś miałem też siostrę, która prowadziła mi dom (biedna, kochana Sarah, ciekawe jak sobie radzi – całe wieki jej nie widziałem). Ale daleko jej było do Dab-Dab. Hej, weź jeszcze kiełbaskę. Doktor obrócił się i powiedział kilka słów do psa i do kaczki, posługując się jakąś dziwną mową i gestykulacją. Wyglądało na to, że rozumieją go bezbłędnie. – Czy potrafi pan mówić w języku wiewiórek? – spytałem. – Zdecydowanie. To bardzo prosty język – odparł doktor. – Sam mógłbyś się go nauczyć bez większych problemów. Ale dlaczego pytasz? – Bo mam w domu chorą wiewiórkę – odrzekłem. – Odbiłem ją ze szponów jastrzębia. Ma okropnie poranione dwie łapki i bardzo chciałem, by pan ją obejrzał, gdyby był pan tak dobry. Czy mogę ją jutro przynieść? – No cóż, jeżeli ma tak poważne złamania, to sądzę, że lepiej będzie, jak zobaczę ją jeszcze dzisiaj wieczorem. Choć może być już za późno, by dało się wiele zrobić. Tak czy owak pójdę z tobą, by ją zobaczyć. Wkrótce więc sprawdziliśmy nasze ubrania przy ogniu i moje były już całkiem suche. Zabrałem je na górę do sypialni, by się przebrać. Gdy zszedłem na dół, doktor czekał już na mnie w pełnej gotowości ze swoją małą czarną torbą pełną leków i bandaży. – Zatem chodźmy – powiedział. – Deszcz już nie pada. Na dworze znów zrobiło się jasno i wieczorne niebo poczerwieniało od zachodzącego słońca, a w ogrodzie śpiewały drozdy, kiedy otworzyliśmy furtkę i zeszliśmy po schodkach na drogę.

Audiobook Doktor Dolittle i jego zwierzęta CD

Doktor Dolittle ma wielu przyjaciół, tyle że… nie są nimi ludzie, a zwierzęta. I to nie byle jakie zwierzęta! Małpka Czi-Czi, kaczka Dab-Dab, sowa Tu-Tu, papuga Polinezja, prosię Geb-Geb i pies Jip, a przecież grono przyjaciół Doktora stale się powiększa. Wszystko za sprawą jego niezwykłej zdolności rozumienia zwierzęcej mowy. Dzięki niej staje się znany na całym świecie i wkrótce dociera do niego wiadomość, że ta nieprzeciętna umiejętność potrzebna jest w Afryce. Mieszkające tam zwierzęta wzywają go, aby zatrzymał niebezpieczną zarazę, która błyskawicznie rozprzestrzenia się wśród małp. Doktor odpowiada na ich wołanie o pomoc i wyrusza w daleki świat. A tam… czekają go jeszcze ciekawsze stworzenia i przygody, a nawet ucieczka z więzienia! Bo jak się okazuje, także w dżungli można znaleźć prawdziwych przyjaciół, ale i narobić sobie niezłych wrogów… i kiedy wydaje się, że to już koniec przygód, nic bardziej mylnego, to dopiero ich początek… W jaki sposób zwierzęta pomogły Doktorowi wykaraskać się z kłopotów i czy rozwiązało to wszystkie jego zmartwienia? I – najważniejsze – czy Doktorowi udało się ocalić małpy? To piękna historia o poświęceniu i ponadczasowej przyjaźni, takiej, która przetrwa wszystko – przyjaźni pomiędzy człowiekiem a zwierzętami. Czyta Jarosław Boberek

키워드에 대한 정보 papuga polinezja nauczyła go mowy zwierząt

다음은 Bing에서 papuga polinezja nauczyła go mowy zwierząt 주제에 대한 검색 결과입니다. 필요한 경우 더 읽을 수 있습니다.

이 기사는 인터넷의 다양한 출처에서 편집되었습니다. 이 기사가 유용했기를 바랍니다. 이 기사가 유용하다고 생각되면 공유하십시오. 매우 감사합니다!

사람들이 주제에 대해 자주 검색하는 키워드 Gadająca papuga Grigorij naśladuje głosy zwierząt (Grigorij The Talking Parrot)

  • papuga
  • gadające papugi
  • konkurs papug
  • mistrzostwa papug
  • pokaz papug
  • rewia papug
  • parrot show
  • hodowla papug
  • sprzedaż papug
  • sklep z papugami
  • centrum egzotyki
  • sprzedaż małpek
  • ary
  • amazonki
  • żako
  • kakadu
  • papużka falista
  • nimfa
  • pielęgnacja żywienie leczenie papug
  • aleksandretta

Gadająca #papuga #Grigorij #naśladuje #głosy #zwierząt #(Grigorij #The #Talking #Parrot)


YouTube에서 papuga polinezja nauczyła go mowy zwierząt 주제의 다른 동영상 보기

주제에 대한 기사를 시청해 주셔서 감사합니다 Gadająca papuga Grigorij naśladuje głosy zwierząt (Grigorij The Talking Parrot) | papuga polinezja nauczyła go mowy zwierząt, 이 기사가 유용하다고 생각되면 공유하십시오, 매우 감사합니다.

See also  심리 테스트 결과 | (40분) Mbti 보다 과학적이다! 당신의 '진짜' 성격을 알려주는 심리테스트 모음 | 사피엔스 월요특강 64 개의 자세한 답변

Leave a Comment